A kolęd było, od metra!
Wspomnienie Lidii Kolańczuk (z domu Jewusiak ) ur. w 1940 r. we wsi Łosie
Czosnek był pokrojony, nie na drobno, ale na takie większe kawałki. Trzeba było go zamoczyć w soli, a potem nacierać sobie nim wszystko: czoło, oczy, nos, buzię, serce – wszystko dla zdrowia. Chociaż serce to po to żeby dobre uczynki tylko robić, usta żeby dobre słowa mówić. Ale stawy to się już nacierało dla zdrowotności, w ogóle to, co kto tam miał i go bolało to sobie czosnkiem nacierał.
Nie wiem, chyba wstanę, żeby było mnie lepiej słychać.
Jestem Łemkinią, pochodzę z Łosia i zupełnie nie przesadzając – nasza wieś to była wieś bogata. Wszyscy dookoła handlowali, mieszkali tutaj maziarze i każdy skąd tylko mógł, gdzie miał swoją bazę, przywoził różne produkty – śledzie, słodycze i inne rarytasy. Ryb u nas było dużo, bo były dwie rzeki: Ropa i Łosianka. Pstrągi były nadzwyczajne! Moi starsi bracia dosłownie wyciągali je rękami spod kamieni. Spokojnie i… chap!
Przed samą Wigilią mama szła na podwórze. Przy obejściu były psy, w stajni konie, w chlewach krowy i owce. W kuchni czekały już pełne miski pierogów i innych potraw, więc z każdej z nich mama brała po troszeczku do jednego naczynia. Brała lampę i wychodziła na zewnątrz, żeby podzielić się świątecznymi potrawami ze wszystkimi zwierzętami.
Tego dnia każdy musiał być czyściutki. Ja z bratem Wasią byliśmy jeszcze małymi dziećmi, więc za bardzo nie chciało nam się myć, ale mama nie pozwalała zostać brudnym. Każdy był odświętnie ubrany, nasza kuchnia była bardzo duża, a do stołu siadaliśmy wszyscy – i my i służba. Była i niania, ale też chłopi od koni i od krów, razem siadaliśmy do stołu. I chociaż mieliśmy elegancką zastawę, to na Wigilię jadło się wspólnie z dwóch albo trzech misek. A jeszcze przed tym bezwzględnie trzeba było pójść na cmentarz. Zazwyczaj były już nagotowane pierogi, więc braliśmy je i zostawialiśmy na każdej mogile naszych bliskich po dwa-trzy pierożki.
Gdy wracaliśmy z cmentarza to mieliśmy już przygotowane sanki, bo koło naszego domu była Łosianka. Nianio, czyli tato, ze mną i z Wasią na tych sankach przywoził kankami wodę do domu – z rzeki, nie ze studni. Widzę to oczami 5-cio letniego dziecka… Gdy wracaliśmy do domu to czekała już na nas ubrana choinka i święty Mikołaj. A skoro my przychodzimy z opóźnieniem to wchodziliśmy jako „goście”.
Stukało się do drzwi i gospodyni, czyli nasz mama, pytała:
– A kto tam?
– A my, goście.
– A jacy goście?
– Oj dobrzy, łaskawi, pracowici, najładniejsi – każdy z nas musiał coś powiedzieć, w grę wchodziły same pozytywne przymiotniki.
– A z daleka?
– Oj z daleka, ze wszystkich stron świata przybywamy – i faktycznie tak było, tu moja wstawka malutka: nasi rodzice i dziadkowie z Łosia to tułali się po wszystkich stronach świata. I na Litwę jeździli, do Czech i Słowacji, do Użhorodu na Zakarpacie, a mój ojciec na przykład był zabrany na Sybir na 6 lat. To, że wędrowali handlując po całej Polsce, to nawet nie będę wspominać.
– A no jeśli tacy goście, to proszę, proszę, wchodźcie wszyscy i siadajcie do stołu.
Tato siadał z jednej strony stołu, a mama z drugiej. Dania były przeróżne, ale chciałam powiedzieć coś odnośnie czosnku. Był u nas oczywiście i obowiązkowo czosnek oraz dora [czyli prosfora – wschodni odpowiednik opłatka – red.] podzielona na części. Była też sól.
Czosnek był pokrojony, nie na drobno, ale na takie większe kawałki. Trzeba było go zamoczyć w soli, a potem nacierać sobie nim wszystko: czoło, oczy, nos, buzię, serce – wszystko dla zdrowia. Chociaż serce to po to żeby dobre uczynki tylko robić, usta żeby dobre słowa mówić. Ale stawy to się już nacierało dla zdrowotności, w ogóle to, co kto tam miał i go bolało to sobie czosnkiem nacierał.
Ojciec z dorą w ręku zawsze prowadził modlitwę, on zaczynał i kończył, lecz modlitwa na koniec była inna niż ta na początku. Na stole, po środku stał wielki bochen chleba, który się piekło na takiej szufli specjalnej, drewnianej. Na tym chlebie w odświętnym naczyniu (którego mama na co dzień nie używała, bo było bardzo ładne, szklane, być może nawet kryształowe), znajdowało się żyto, a w tym życie wetknięta była płonąca świeczka. Tato zapalał świeczkę, a na koniec ją również gasił.
Jedzenie, jak wspomniałam, było przeróżne – pierogi jakie kto chciał (tylko bez mięsa): z kapustą, z grzybami… nawet były z marmoladą! Marmoladę nianio przywoził w blaszkach, kroiło się ją i robiło pierogi na słodko. Były bobalki: takie wrzecionka zrobione z reszty ciasta pierogowego. Potraw musiało być dużo, dwanaście obowiązkowo. Ryby były, dużo ryb, śledzie tato przywoził… Grzyby były, podawane na gęsto, do tej pory tak je robię. Ale co najważniejsze – wszystkiego trzeba było spróbować! Nie było mowy żeby dzieci czegoś tam nie zjadły, trzeba było jeść – dla zdrowia, dla szczęścia, dla wszystkiego!
Lecz wiadomo, my, jak to dzieci, czekaliśmy tylko kiedy będą prezenty. W to, że przychodzi prawdziwy święty Mikołaj wierzyliśmy tak, że strach. Nie mógł przyjść jednak wcześniej zanim wszystkiego nie zjedliśmy, musieliśmy pokazać, że jesteśmy grzeczni, że śpiewamy kolędy… a śpiewało się tych kolęd! Od metra, naprawdę. Od pierwszej zwrotki do ostatniej. Nie mogliśmy czasem aż wytrzymać, kiedy to się skończy… ale grzecznie śpiewaliśmy. Dlatego wciąż te kolędy pamiętamy, bo w domu, z rodzicami się śpiewało.
Co ważne, pod stołem przy którym jedliśmy Wigilię, kładziono łańcuch. Każde oczko było związane, a to po to, żebyśmy my wszyscy, cała rodzina trzymali się razem. Żeby nikt nas nie mógł rozdzielić.
Mniej więcej w połowie wieczerzy, wszyscy wstawaliśmy, braliśmy się za ręce i trzy razy obchodziliśmy stół dookoła. Mama się nachylała z jednej strony, a nanio z drugiej i się siebie pytali:
– Ojej, ojej, Handziu, a co to takiego, że ja cię w ogóle nie widzę?
– Ach, Wasiu, Wasiu, u nas tyle chleba… góra chleba! Nie zabraknie na cały rok. I dlatego mnie nie widzisz.
Takie zaklinanie powtarzało się trzy razy podczas obchodzenia stołu. Potem każdy siadał na swoje miejsce i dalej jadł, wciąż ze wspólnych misek. Sztućce były metalowe, ale miski wielkie i drewniane. Być może w niektórych rodzinach była jedna miska. U nas stół był długi i nas było dużo, dlatego było też kilka misek, inaczej nikt by się nie najadł.
Potem jak się już wyśpiewaliśmy tak dobrze, to były rozdawane pakuneczki. Dla nas to była wielka sprawa, bo rzadko się cokolwiek dostawało. I potem szliśmy do cerkwi. Pamiętam to jak dziś – było bardzo dobrze, ale tylko na początku. A potem… jak to trwało i trwało… i trwało. Spać się chciało, a tu mama cały czas nas szturchała: popraw się i popraw. Jak się popraw, jak to człowiek, a w zasadzie człowieczek, na twarz pada? No szczerze, nie mogłam już tam doczekać się końca. Na drugi dzień świąt to było już co innego – wracało się z cerkwi szczęśliwym, bo i wyspało się w łóżku i na leżąco, normalnie.
Jeśli chodzi o siano, no to każdy z nas z tych gości, co to byli tacy grzeczni i pracowici i najładniejsi, to właśnie przychodził i kładł trochę siana pod obrus. Na koniec wieczerzy wybierało się to siano z pod obrusa. Każdy z nas wiedział, że ma ciągnąć jak najdłuższe włoski. Potem pokazywaliśmy sobie kto jakie wyciągnął. A ważne było, żeby wyciągnąć jak najdłuższe, bo to wróżyło długie życie. Dlatego sprawdzaliśmy siano już wcześniej, pod obrusem palcami i nie ciągnęliśmy pierwszego lepszego. Na sam koniec wieczerzy, po jedzeniu i kolędowaniu, tato wstawał, dziękował wszystkim, czytał akapit Pisma Świętego, modlił się. Każdy z nas wtedy klęczał przy swoim krzesełku i modlił się też po cichutku.
Na pierwszy dzień świąt nie można było po gościach chodzić to był nasz czas święty. Lecz była tak zwana wymitaczka, bo to siano się już trochę pokruszyło.. Młodzi chłopcy po wsi chodzili, do mniej jeszcze nie, bo byłam mała, ale moi starsi bracia chodzili do innych panien. Więc rodzice wystawiali jedzenia, alkohol i tak tę kawalerkę, co niby wymieść siano przyszła, częstowali.