Od rośliny do tkaniny

Wspomnienie Eugenii Tuckiej, ur. 14 listopada 1926 r. we wsi (Huta) Poręby, zmarłej 9 października 2019 r. w Przemyślu

Wiązkę konopi podrzucało się, uderzało nią o ten grzebień i przeciągało – tak wiele razy. W ten sposób oddzielało się potrzebne włókno od paździerza. Z wyczesanego włókna robiono motki przędziwa, z którego na kołowrotkach przędło się nitkę. Wrzeciono się kręciło, a kobiety brały mniej lub więcej włókien palcami, zależnie od tego, czy nitka miała być cieńsza czy grubsza.

Ceber na każdą okazję

Urodziłam się 14 listopada 1926 roku we wsi Poręby. Moi rodzice byli rolnikami, ale tato umiał zrobić wszystko, co tylko było potrzebne do życia: i ceber i dzież i masielnicę. Robił to wszystko własnymi rękami, a wychodziło mu tak pięknie, że wprawiał mnie w prawdziwy zachwyt. Dzięki temu, że tato był taki zaradny, mieliśmy więcej niż jeden ceber: pierwszy był do mycia nóg, drugi na paszę dla krowy, a do dojenia służył trzeci – nazywaliśmy go skipeć.

Miałam młodsze rodzeństwo: brata Myrona i siostrę Sławcię. Oni także urodzili się w Porębach. Nasze życie nie było lekkie… było nam bardzo ciężko. Ludzie uprawiali ziemię, wozili na pole nawóz, sadzili cebulę, siali zboże. Ziemniaków raczej nie uprawiano, trochę tylko na dole, gdzie było równo, u podnóża pagórka. Nie mieliśmy żadnych maszyn, wszystko robiliśmy końmi albo nosiliśmy na plecach. Pola były małe, bo rodzice dzielili ziemię między swoje liczne potomstwo. Ludzie wykorzystywali każdy kawałeczek ziemi, więc nie było gdzie paść koni, brakowało pastwisk. Rozsiewano koniczynę, żeby wykarmić zwierzęta, bo nawet z sianem z trawy były problemy. Była za to słoma – z pszenicy, z żyta, jęczmienia, owsa. Koło chaty rosła zawsze marchew, pietruszka, buraczki.

Na naszym podwórzu były takie spichlerze, w których trzymało się zboże. Na dole były narzędzia dla koni, a na górze sąsieki.

Zagniatałam i piekłam

Jeżeli chodzi o potrawy, które gotowało się u nas we wsi, to przypominam sobie barszcz biały, żytni (bardzo smaczny, lubiłam go jeść z ziemniakami), kapustę z grochem, zaciągniętą mąką albo kapustę przygotowywaną na gęsto, na drugie danie. Jadło się ją przeważnie z chlebem lub z ziemniakami. Mama gotowała ziemniaki, tłukła je, zasmażyła cebuli do kapusty, wszystko to razem mieszała, dodała pieprzu, soli i tak dawała do jedzenia.

Masło robiliśmy sami. Jak się posmarowało tym masłem kawałek chleba, przycisnęło się do niego trochę twarogu… to strasznie smakowało!

Chleb robiło się w dzieży w każdą sobotę, tak żeby starczyło na cały tydzień. Piec był wielki – na siedem chlebów, po półtorej kilograma każdy. Na wieczór przygotowywało się ciasto, a rano się go zagniatało. Muszę się pochwalić, że od dziecka potrafiłam zagniatać chleb, nauczyłam się tego gdy mama zachorowała. Bolała ją noga, zrobił jej się czyrak. Poszła do Dynowa przez San i wyrósł jej od tego taki wrzód na nodze, nazywali to u nas wohnianycia. Tak więc mama zachorowała, miała gorączkę i leżała w łóżku z dwa tygodnie, może i dłużej. A chleb trzeba było piec. Miałam wtedy jakieś 12 lat – zagniatałam i piekłam.

Na Święta gotowało się takie same potrawy jak i na co dzień. Dodawało się jednak do nich grzyby, robiło się też specjalną maczankę grzybową do chleba, kaszę jęczmienną ze śliwkami, barszcz czerwony, kaszę z prosa, gołąbki, pierogi z kapustą i kartoflami.

Z górki na pazurki

Kiedy byliśmy dziećmi to oczywiście chętnie się bawiliśmy. Bardzo lubiłam biegać i urządzałam sobie wyścigi. Było u nas takie wysokie wzgórze, na jakieś piętnaście metrów. Wdrapywałam się na nie i potem dyn, dyn, dyn – zbiegałam. To była moja ulubiona zabawa.

Tato robił dla nas z drewna sanki i narty, w szczególności dla Myrona, który pewnego razu, jadąc na nartach wjechał w drzewo. Mama leczyła mu rozbite kolana. Dziewczynki same robiły sobie lalki i się nimi bawiły.

Od rośliny do tkaniny

W Porębach ludzie siali konopie, sami przygotowywali z nich tkaniny oraz szyli ubrania – takie na co dzień. U nas przędło się tylko z konopi, len się nie udawał, wygniwał. Tkaniny delikatne, na ubrania odświętne, kupowało się od kupców.

Proces przygotowania konopi, od rośliny do tkaniny, wyglądał następująco:
Na wiosnę siało się konopie, czekało się potem aż wyrosną i zakwitną. Trzeba było pilnować, żeby dojrzały do odpowiedniego momentu, zrywało się je i wiązało w snopki. Do specjalnie przygotowanego na tę okoliczność stawku napuszczało się wody ze strumyka, kładło się do niego snopki i przyciskało, żeby się zanurzyły, namokły. Z jednego stawku mogło korzystać kilka rodzin – wtedy odgradzało się konopie kołkami albo żerdziami. Nie pamiętam jak długo trzeba było moczyć te snopki. Ludzie chodzili, dociskali i sprawdzali czy konopie już odpowiednio przegniły.

Kiedy włókna oddzielały się od paździerza – grabiami przyciągano je do brzegu, wybierano i niesiono nad rzeczkę wypłukać w czystej wodzie. Następnie, już czyste, rozkładano na polu i suszono. Wtedy brało się cielice i miednice (przyrządy z dwóch deseczek, z odpowiednimi żłobieniami), gnieciono konopie przynajmniej 2 razy, a potem wyczesywano. Do wyczesywania służył odpowiedni przyrząd – wielki grzebień na desce. Wiązkę konopi podrzucało się, uderzało nią o ten grzebień i przeciągało – tak wiele razy. W ten sposób oddzielało się potrzebne włókna od paździerza. Z wyczesanych włókien robiono motki przędziwa, z którego na kołowrotkach przędło się nitkę. Wrzeciono się kręciło, a kobiety brały mniej lub więcej włókien palcami, zależnie od tego, czy nitka miała być cieńsza czy grubsza. Z takich nitek zwijano tak zwany półtorak. Nitki niosło się do tkacza, posiadającego odpowiedni warsztat, na którym, z pomocą czółenka, tkało się niezbyt szeroką tkaninę. Kiedy płótno było gotowe, jeśli ktoś chciał, wyszywał na nim. Mam jeszcze wyszyte obrusy takiego typu.

W cerkwi lub w kościele

Na naszym podwórzu rosło wielkie, grube drzewo. Żeby je ściąć musiano zbudować specjalną konstrukcję ze związanych ze sobą dwóch stołów. Potem z tego drewna zrobiono deski.

We wsi była szkoła. W pierwszej klasie uczyliśmy się po polsku, a od drugiej klasy po ukraińsku. Do szkoły chodziły wszystkie dzieci z całej okolicy, polskie, ukraińskie i żydowskie. Języka ukraińskiego także uczyli się wszyscy – nie tylko Ukraińcy. Nauczyciel nazywał się Kusyk albo Kusak. W mojej klasie było dużo dzieci, ale ile dokładnie – nie pamiętam. Wszyscy siedzieli czwórkami w ławkach.

Na Boże Narodzenie zbierali się kolędnicy, ale ja z nimi nie chodziłam. Młodsi kolędowali u siebie i u sąsiadów. Starsi czasem zbierali na jakiś cel, na przykład, na czytelnię Proswity albo na szkołę.

W Porębach mieszkali Ukraińcy i Polacy, był też jeden Żyd. Stosunki między nami wszystkimi były normalne. Dopiero przed samą wojną, w  1939 roku, z jakiegoś powodu dzieci w szkole zaczęły się bić i wyzywać. Nie pamiętam z jakiego dokładnie powodu. Mimo to, wydaje mi się, że relacje między dorosłymi były raczej dobre.

Wiele Ukraińców zawierało małżeństwa z Polakami czy Polkami. Moja babcia na przykład była Polką. W takich mieszanych małżeństwach według tradycji – córki były chrzczone zgodnie z obrządkiem matki (np. w kościele, jeżeli była Polką), syn natomiast zgodnie z obrządkiem ojca (w  cerkwi, jeżeli ojciec był Ukraińcem). Mnie ochrzczono w cerkwi w Siedliskach.

Ogień i pierzyny

Gdy zaczęło się wysiedlenie, my już nie mieliśmy swojego domu – został spalony rok wcześniej, jak przemaszerowało przez wieś polskie wojsko. Od razu za nim szła jakaś banda, ubrana po cywilnemu. Ta banda zgrabiła i spaliła kilka chat. Paliły się one bardzo szybko bo były drewniane, suche, do tego na strychach gromadzono zwykle siano. Zabudowa była taka, że zaraz koło chaty stała jeszcze stodoła i stajnia, jedno za drugim. Gdy więc jedno się zapaliło, to płonęło wszystko po kolei.

Jak podpalili nasz dom, mama chciała iść po drabinie na strych, żeby uratować pierzyny przyszykowane dla nas na wiano, lecz wojskowy, który uczestniczył w grabieży, zabronił jej, bo, jak powiedział, może nie zdążyć i spłonie. Mogłoby tak być – może ten człowiek uratował jej życie?

Spalili wtedy wiele chat. Słyszałam jak ktoś prosił: “Panowie! Zostawcie chociaż jedną, żebyśmy mieli gdzie się schronić”.

Aż do wysiedlenia mieszkaliśmy u stryja Andrija, którego chata stała koło kaplicy. Było nas tam bardzo dużo, wszyscy na kupie. Nie wystarczało łóżek, więc spaliśmy na podłodze. Bywało, że inni, którym też spalono chałupy, mieszkali w piwnicach, także w zimie. Dużo ludzi przez to chorowało.

Tato i Myron przygotowali drewno, żeby odbudować dom – pościnali drzewa, obciosali pnie i poskładali je na stertę. Chcieli odbudować ją taką, żeby była jak przedtem, a była dosyć duża. Niestety nie zdążyli nawet zacząć, bo przyszło wysiedlenie.

Krowy w jarzmie

Pamiętam dzień kiedy to się stało. Byłam już panną, miałam 19 lat. Wszystkich mieszkańców wsi Huta i Poręby zwołano na plac, który znajdował się między tymi wsiami. Powiedziano nam, że mamy się spakować w ciągu dwóch godzin i że będą nas wywozić na zachód. Nasza rodzina właściwie była gotowa – mieliśmy wszystko spakowane, po wojnie często napadały na nas różne bandy z innych wsi i trzeba było uciekać, chować się w lesie.

Tato zaprzągł do wozu krowy. One umiały chodzić w jarzmie, bo nie było już koni i krowami obrabialiśmy pole. Na wóz rzuciliśmy trochę siana. Mama pozbierała kury do klatki i załadowała je na wóz. Dorzuciła coś jeszcze, jakieś pierzyny, ubrania.

Ludzie nie mieli dużo rzeczy, po wojnie i po grabieżach. Poza tym, cóż można zabrać w dwie godziny? Tylko najpotrzebniejsze przedmioty. W pierwszym odruchu nie wzięliśmy ani zboża ani kartofli. Mama chciała zabrać trochę zboża, ale żołnierze jej powiedzieli, że nie można, bo będą strzelać. Mimo to, gdy ludzie się jeszcze zbierali, udało się jej szybko pobiec do chaty stryjka i zabrać czterdzieści kilogramów pszenicy oraz dwa święte obrazy ze ściany.

Wyprowadzili nas ze wsi. Ktoś jechał na wozie zaprzężonym w konie, ktoś inny, tak jak my, w krowy. Większość jednak szła pieszo. Najpierw siedzieliśmy tydzień w Sanoku na Błoniach. Potem zapakowali nas do wagonów i pociąg ruszył. Od czasu do czasu transport się zatrzymywał, wojskowi dawali nam zupę i trochę chleba. Czasem transport stawał się w polu, ot tak sobie. Wtedy ludzie załatwiali swoje potrzeby, starali się też narwać trochę trawy czy koniczyny dla krów i innych zwierząt. Jechaliśmy w jednym wagonie z krowami, panowała ta sama bieda wśród ludzi i chudoby.

Nie przypominam sobie, żeby ktoś z transportu uciekał. Wiem, że wcześniej, kiedy wysiedlano na Ukrainę, mieszkańcy Huty uciekali ze stacji i wracali do swojej wsi. Do nas, do Poręb, to wysiedlenie nie doszło, przeczekaliśmy ten czas w lesie.

Wymieszani

Droga trwała dwa tygodnie. W końcu, 14 maja, dowieziono nas do Pasłęka. Wysadzono wszystkich z pociągu i nakazano jechać do jakiegoś PGR-u, chociaż był już wieczór. Ci którzy nie mieli czym jechać, zostali i czekali w Pasłęku. Może jak byśmy nie posłuchali rozkazów i nie pojechali tak od razu, to czekałoby nas coś lepszego w mieście?

Gdy zaczęło się ściemniać dojechaliśmy do wsi Zielonka i przenocowaliśmy u jakiegoś bogacza w stodole. Dał nam nawet coś do jedzenia. Rano zebraliśmy się i pojechaliśmy dalej – do przeznaczonej nam wsi Jodłówka. W niej osiedlono więcej naszych ludzi, nie tylko z Poręb ale i z innych wsi. Ci, co pochodzili z naszej wsi, to w większości była nasza rodzina. Ale od razu było widać, że ludzie przydzielający dla nas miejsca zamieszkania mieli nakaz nas wymieszać.

Nam na nowy dom wskazano poniemiecki, podwójny budynek, zaplanowany na dwie rodziny pod jednym dachem. Na poddaszu mieszkało jeszcze dwóch Niemców.

Znalazło się też dwóch takich chłopców, Polaków, którzy okazali nam pewne wsparcie. Przynieśli nam z drugiego PGR-u stół i jeszcze jedno łóżko, bo kiedy przyszliśmy do tego domu to było tylko jedno łóżko i jeden stół. Z jednej strony ci chłopcy byli pomocni, a z drugiej byli jacyś dzicy, jeden wybił nam wtedy okno.

Dla krów był chlew – też podwójny – jedna część dla nas, druga dla sąsiadów. Nasze krowy zabrali do PGR-u, krowy sąsiada też, ale trzymali je w innym miejscu niż krowy PGR-owskie. Pasły się również osobno, na poniemieckich, ogrodzonych pastwiskach. Kobiety chodziły doić te krowy, chociaż było to daleko.

Myron chorował, bo z dobre pięć razy w czasie wysiedlenia przechodził San. Pomagał przenosić przez wodę dzieci, zwierzęta i inny dobytek. Jeżeli chodzi o Polaków, wśród których nas osiedlono, to też nie byli ludzie miejscowi, pochodzili gdzieś spod Chełma.

Niemcy z poddasza

Zdaje się, że dostaliśmy coś, żeby zasiać i posadzić. Niemcy, którzy mieszkali nad nami, biedowali tak samo jak i my. Jeden nazywał się Majer i był kowalem, a drugi Jedamski – hodował świnie. Majer miał chorą nogę – kopnął go byk i rana się nie goiła. Jeden z nich podarował mi święty obrazek.

Ten kowal pochodził gdzieś z Ostródy. Pod koniec wojny szedł w grupie, która prowadziła krowy do Niemiec – uciekali przed frontem. Po drodze zatrzymał się w Jodłówce i tam został. On może i nie chciał gnać tych krów, ale nakazali mu w Liegenschafcie, więc gnał. On osobiście, jako kowal, na pewno wielu krów nie miał. Wojna wszystko niszczy.

Gdy przyjechaliśmy na Północ we wsi mieszkali jeszcze inni Niemcy, były nawet jakieś dzieci. Wszyscy potem wyjechali. Najdłużej został ten kowal – Majer. On starał się o wyjazd i pisał listy do Niemiec z prośbą o dokumenty, lecz mu nie odpowiadano. A może go po prostu nie chcieli wypuścić z PGR-u, bo w całej okolicy nie było innego kowala?

Ostatecznie wszyscy Niemcy z Jodłówki powyjeżdżali. Nie przypominam sobie, żeby ktoś z nich później przyjeżdżał w odwiedziny. Może dlatego, że nie pochodzili z tej miejscowości, tylko w niej pracowali, tak jak i my. Podobno jeden z Niemców z naszego poddasza przysłał później do nas list, ale nam go nie przekazano – jacyś ludzie go zatrzymali.

Snopki i listy płac

Ja i moje rodzeństwo nie byliśmy już dziećmi, musieliśmy więc iść do pracy. Jeszcze w Sanoku skończyłam szkołę handlową i w PGR-ze wzięli mnie od razu do biura, a dokładnie do księgowości. Naliczałam wypłaty, układałam listy pracowników, wypłacałam pieniądze.

Sławka, moja siostra, pracowała w polu, bo skończyła tylko siedem klas. Trwało to przez dwa lata albo trochę dłużej. Później, gdy ja już przeniosłam się do pracy do miasta, podszedł do niej jeden z księgowych i powiedział: Sławka! Co ty będziesz tak ciężko pracować w  polu. Ja wyślę cię na kursy do Elbląga. I wysłał ją na kurs księgowości, po których zaczęła pracować w biurze, w sąsiednim PGR-ze.

Brat Myron pracował jako traktorzysta. Tato też chodził do pracy w PGR-ze, a mama była w domu, chociaż w czasie żniw czy wykopków też szła do pracy w polu. Bywało, że i my chodziliśmy, gdy trzeba było wiązać i składać snopki, albo zbierać ziemniaki. Pracowaliśmy także przy odgruzowaniu miasta. Po pracy w biurze trzeba było iść na dwie godziny, a nieraz i na dłużej.

Mniej więcej po dwóch latach zwolniłam się z PGR-u, bo znalazłam pracę w Pasłęku w MPGK (Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej). Zajmowaliśmy się budową i remontami budynków, a także sprzątaniem ulic. MPGK miało też hotel i rzeźnię. Później zostało podzielone na dwa przedsiębiorstwa. Jedno zajmowało się zarządzaniem budynkami, drugie gospodarką komunalną.

Dzień targowy, dzień święty

W mieście był bazar. Mama czasem sprzedawała tam twaróg żeby mieć jakieś pieniądze i kupić nam sukienki. Bazar to było też najlepsze miejsce, żeby się czegoś dowiedzieć, spotkać kogoś, poznać, wymienić informacje. Pewnego razu ktoś nam powiedział, że w pewnej wsi mieszkają nasi dawni znajomi. Wybraliśmy się z bratem, żeby ich znaleźć. Chodziliśmy do domu do domu i rozpytywaliśmy.

Na początku chodziliśmy do kościoła, ale dość szybko pojawił się ks. Hrynyk w  Pasłęku i zaczął odprawiać nasze grekokatolickie msze w miejscowym kościele. Ludzi było bardzo, bardzo dużo. Później przyszedł nasz ksiądz z Dzierzgonia, nie pamiętam jak się nazywał.

Póki msze odprawiano gościnnie, w kościele, to nie odbywały się w każdą niedzielę. Dopiero później nasi ludzie zaczęli pisać prośby i przydzielono nam kaplicę cmentarną na cerkiew oraz kapłana – ks. Jaremyna. Przy cerkwi nie było chóru w pełnym tego słowa znaczeniu – ludzie śpiewali jak potrafili, czyli samuiłką.

Zabawy i pary

Ukraińcy dowiadywali się o sobie nawzajem na ulicy, przez znajomych, przeważnie na targu, w ten sposób siebie odnajdywali. Starali się trzymać razem – odwiedzali się, spędzali razem święta. Później można już było spotykać się co niedzielę w cerkwi. Również młodzież się tam odnajdywała, dobierała w pary. Były także organizowane nasze zabawy taneczne – w Elblągu, w Pasłęku. Byłam raz w Elblągu, bardzo mi się podobało. Na zabawy organizowane w PGR-ach przychodzili Polacy i nasi. Raczej się nie bili – szanowali się. Sławcia była kilka razy na tych zabawach, ale jej się nie spodobało i później już nie chodziła.

Młodzież szukała sobie pary wśród swoich. Na początku starali się nawet, żeby ukochany pochodził z tej samej wsi, w której ich wysiedlili. Mój brat Myron ożenił się właśnie z Teresą, także wysiedloną z Poręb. Sławka wyszła za mąż za Mikołaja.

Jeden pojechał, pojechał i drugi

Mimo tego, że ludzie się już jakoś na tej północy urządzali to mniej lub bardziej świadomie myśleli o powrocie. Jeden pojechał, drugi pojechał, komuś się udało, komuś nie. W tych czasach nie chciano meldować tych, co wracali. Ukraińskie domy miały też już nowych właścicieli, którzy się tam zadomowili, czasem remontowali albo budowali nowe budynki. Tylko nielicznym udawało się odkupić swój były dom i ziemię.

Moja rodzina jakoś bardzo intensywnie nie myślała o powrocie. Od czasu do czasu ktoś pojechał jedynie popatrzeć na Poręby, tak po prostu. Jednak stało się tak, że razem z rodzicami wróciliśmy na ziemie rodzinne, do Przemyśla, w 1965 roku. Martwiliśmy się wszyscy jak to będzie, ale świadomość, że wcześniej wielu pojechało i im się udało, pomagała. Nie było trudno zostawić to, co zbudowaliśmy na Północy, bo nie mieliśmy nic włąsnego, wszystko było PGR-owskie.

Większość z tych, którzy wracali, prosiła swoich krewnych, którym udało się uniknąć wysiedlenia, żeby im pomogła znaleźć dom albo mieszkanie, jakoś się zaczepić. My też tak zrobiliśmy. ponadto ci, którzy powracali, musieli mieć niemały zapasa pieniędzy, żeby rozpocząć nowe życie na rodzinnych ziemiach.

Nam udało się kupić dom w Przemyślu. Stał po sąsiedzku z tym, w którym teraz mieszkamy, ten kupiliśmy później. Wracaliśmy pociągiem, a nasz bagaż i cały dobytek jechał w osobnym wagonie.

Pierwszą pracę znalazłam sobie na żwirowni, ale to było zajęcie tymczasowe – w zastępstwie za kogoś, kto poszedł na urlop. Po trzech miesiącach ta osoba wróciła, a ja rozpoczęłam pracę w sklepie. Proponowali mi nawet w pewnym momencie przejść do księgowości, ale ja nie chciałam. Pracowałam w końcu w swoim wyuczonym zawodzie – skończyłam przecież szkołę handlową w Sanoku.

Ukraińcy z Przemyśla nie zaznali wysiedlenia. Mogę wymienić nazwiska tych, których pamiętam: Czubiński, Siutryk, Malicki, Łazorko, Matejko. To oni tutaj życie Ukraińców utrzymywali.

Osiedliliśmy się na Wołczu [dzielnica Przemyśla, ukr. Волче, pl. Wilcze]. Do dziś mieszka tu wielu Ukraińców, ale większość stanowią Polacy.

Łzy w oczach

Z północy przywiozłam ze sobą własnoręcznie wyszywaną koszulę. Ze starych rzeczy, jeszcze z Poręb, przywieźć z powrotem nie mogliśmy zbyt wiele, bo i niewiele stamtąd zabraliśmy. Po pożarze nie było co zbierać.

Nigdy nie żałowałam, że powróciliśmy do Przemyśla. Tutaj były ukraińskie nabożeństwa, koncerty, wystawy, szkoła, chór, znajomi. W szczególny sposób zapamiętałam solowy występ pana Jurczaka na scenie Narodnego Domu, podczas jednego z Szewczenkowskich Koncertów. Zrobiło mi się tak tęskno, że łzy cisnęły się same do oczu. Organizowano tu także Małanki, na które chodziłam. Do tańca grała kapela, wszyscy się pięknie bawili, śpiewali.

Chodziłam przez jakiś czas na próby chóru cerkiewnego, ale raz coś przykrego powiedziała mi pewna kobieta i pomyślałam, że nie warto. Przemyślanki bywały wtedy takimi plotkarami.

Stosunki ze „starymi Przemyślanami” były normalne – ani dobre ani złe. Oni sami zbyt wiele nie mieli, żeby nam jakoś szczególnie pomagać. Przypominam sobie, że jedna pani dała mi kiedyś ziemniaki. Nazywała się Hyczkiewicz – miała dwóch synów, którzy byli ministrantami w cerkwi.

Pagórek

Z rodzinnej wsi wspominam te ścieżki, po których chodziłam, którymi biegałam, kaplicę, do której nosiłam kwiaty, żeby ją ładnie przystroić.

W tej kaplicy był obraz. Ludzie, którzy pobudowali się na naszym polu, na tym samym na którym sadziliśmy kapustę, ziemniaki i sialiśmy konopie, wzięli sobie ten obraz. Podobno zerwał się wtedy tak silny wiatr, że strasznie ich przestraszył. Zanieśli więc obraz z powrotem do kapliczki.

Któregoś razu, pojechałam do rodzinnej wsi i chodziłam dawnymi ścieżkami. Chciałam odkopać książki, które kiedyś zakopałam w skrzyni, ale kiedy zaczęłam się zastanawiać jak to zrobić – przestraszyłam się. Pomyślałam, że może podczas wojny ktoś zaminował tę ziemię albo zakopał w niej granat.

Do dzisiaj żałuję, że nie wydobyłam wtedy tego swojego skarbu. Teraz jestem już na to za słaba, nie dałabym rady wejść na ten mój pagórek.