Krasa: portret pamięciowy
Wspomnienie Stefanii Cechowskiej (z domu Kowal) urodzonej 1939 r. we wsi Sólca (gm. Fredropol)
Wyliczyłam sobie: żeby wyjechać trzeba mieć ze sto tysięcy. Tyle pieniędzy to ja nawet w banku nie widziałam! Chowałam dwie krowy, dwa byki, jałówkę, no i dwie lub trzy maciory. Miałam wtedy już troje dzieci. Jechałam do Mołtajn, wpłacałam pieniądze na poczcie, a książeczkę PKO chowałam u mamy.
Urodziłam się w Sólcy koło Przemyśla 12 września 1939 r. Moje panieńskie nazwisko to Stefania Kowal. Ojciec nazywał się Kiryło Kowal, mama Katarzyna Kowal z domu Kurhan. W czasie wysiedleń przepisali się na Radio i tak już zostało. Miałam dwie siostry bliźniaczki: Justynę i Parskiewię oraz brata Nestora. Ja byłam ze wszystkich najmłodsza.
W Sólcy (gm. Fredropol) mieszkaliśmy do czasu wysiedlania wsi na Ukrainę, wyjechaliśmy wtedy do Nowosiółek Dydyńskich i tam zamieszkaliśmy u siostry mojego ojca chrzestnego. Jej mąż był Polakiem. Gdy wysiedlano naszych ludzi, to gwardian z Kalwarii mówił Polakom aby przyjmowali Ukraińców do siebie, na swoje nazwiska, bo jak Ukraińcy pojadą na Ukrainę to Stalin ich tam wszystkich wyniszczy. Ten dziaduś-Polak w Nowosiółkach, nazywaliśmy go właśnie „dziadusiem”, dał nam swoje nazwisko Radio, poszliśmy z nim do gwardiana na Kalwarię i ten wypisał nam rzymskokatolicką metrykę. Jak długo byliśmy w Nowosiółkach, nie wiem. Myślę, że do końca zimy, a potem wróciliśmy do swojej wioski.
To był kłopot
Jak wojsko przechodziło przez naszą wieś, to ukradło nam krowę. To był kłopot, bo wtedy krowa była jak matka karmiąca. Tato szukał jej długo aż powiedziano mu w tajemnicy, że to Wojsko Polskie ją zabrało. Tato więc pojechał na Kalwarię i spytał, czy chłopcy WOP (Wojsk Ochrony Pogranicza) podczas patroli nie widzieli krowy przechodzącej przez granicę, bo część naszego pola leżała wówczas po drugiej stronie granicy. Sierakośce były już za granicą, a sama linia graniczna przechodziła przez naszą wieś. Chłopcy odpowiedzieli ojcu, że nie, nikt krowy nie zgłaszał, ale jak zgłosi, to dadzą mu od razu znać.
Wróżka
Nasza krowa była z PGR-u, taka rasowa, miała dwoje cieląt. My z bratem potrzebowaliśmy mleka i te cielęta też. Wcześniej jedną krowę na kontyngent zabrali Niemcy. Zostaliśmy przy jednej z tym dwojgiem cielątek. Tato poszedł do wróżki w Przemyślu. Mieszkała na Słowackiego, naprzeciw cmentarza żydowskiego, tam była jej chatka, przed samą Bramą Przemyską. I ona potwierdziła, że krowę zabrało Wojsko Polskie. Krowa podobno przeszła przez wodę, widziały to dwie starsze kobiety, lecz one się boją i nic nie powiedzą. Powiedzą za to mężczyźni, wszystko się wyda i krowa wróci.
Tato był już pewien, że to sto procent prawda. Poszedł na Kalwarię i mówi:
– Panie dowódco moje córki były w niedzielę w kościele i słyszały stąd ryk krowy.
– Może i słyszały, a skąd pan wie, że to pana krowa?
– Ja poznam swoją krowę po ryku, córki też. Stały na progu kościoła na Kalwarii i słyszały. Proszę oddać mi moją krowę.
– Panie dziadek (tato zapuścił brodę i wąsy, żeby go do wojska go nie wzięli, bo chorował) tutaj żadnej krowy nie ma. Jak Ruscy powiedzą, że mają waszą krowę, to damy panu znać.
– Panie dowódco, przecież wiem, że krowa jest tutaj.
– Do widzenia.
Portret pamięciowy
Tato uparł się i chodził do nich ze dwie niedziele. A Sielski, znajomy z Nowosiółek, miał kolegę na strażnicy, gdzieś od Rzeszowa. I mówi do niego: zrób zwiady co z tą krową jak będziesz miał dyżur. Tato opisał mu jak ona wyglądała, jaki miała róg, że miała pryszczycę, że skóra zeszła jej z nogi… narysował tę krowę nawet, bo tato ładnie rysował. I ten kolega, gdy miał dyżur, wszedł przez okno do stajni, zobaczył krowę i stwierdził, że to ona. Wyszedł na dzwonnicę przed świtem, bo przed świtem wyganiano tę krowę na wygrodzone deskami pastwisko, żeby nikt jej nie widział. Z dzwonnicy zobaczył o której godzinie ją wyganiają i dał znać panu Sielskiemu.
Wiązało się z tym pewne nieprzyjemne zdarzenie, bo gdy chłopiec Sielskich szedł nam powiedzieć co z krową, to nasi partyzanci zabrali mu dowód osobisty. Przyszedł z płaczem, bo bez dowodu nigdzie nie mógł się ruszyć. Mama wybiegła prosić chłopców, żeby oddali mu dowód, że on nie winien, szukał nam tylko skradzionej krowy. Partyzanci jednak tego dowodu nie oddali. Uciekali za granicę i taki dokument był im przydatny.
Tato zaś poszedł znów na Kalwarię. Powiedział, że jest tu ostatni raz, wie, że krowa jest u nich, córki słyszały, poza tym wie, że wojsko wyprowadza ją o czwartej rano, jeszcze przed wschodem słońca na wygrodzone deskami pastwisko. I na wszystko ma świadków. Dał im ultimatum: – Jak nie oddacie krowy, doniosę na was do Przemyśla.
Domek Pana
Na wieczór zajeżdża pod nasz dom wojsko – dwóch żołnierzy na koniu.
– Proszę pana, znalazła się krowa. Zza granicy dali znać i ją przyprowadzili.
Tato zebrał się, wziął bimbru, wędzonego mięsa, bo to było po świętach. Żołnierze popili, pojedli i mówią:
– Dziadek, jak to nie będzie twoja krowa, to kula w łeb.
Z naszej wioski już jeden zginął, też nazywał się Kowal. Tato pomyślał, że pewnie zrobią z nim to, co z Kowalem, ale powiedział:
– Ja nie chcę widzieć tej krowy, tylko nie zawiązujcie jej pyska. Jak ja ją zawołam po imieniu, to ona się do mnie odezwie.
Zgodzili się. Zaprowadzili go do niej i powiedzieli: – Dziadek, tu jest twoja krowa.
Ojciec zawołał: – Krasa!
A ona: – Muu!
Głos miała silny. – Moja krowa – powiedział. Wziął ją i poprowadził do domu. Ale z ojcem jechał jeszcze Sielski Franek. Czekał na tatę w kapliczce, którą nazywał Domkiem Pana i tam zasnął. Tato zostawił z nim konia. Gdy tato zabrał krowę, żołnierze strzelili na wiwat. Wtedy Sielski obudził się przerażony i pomyślał, że tatę zastrzelili. Zląkł się tak, że długo bał się z tego Domku Pana wychodzić.
Na przestrzał
Przypomniałam sobie jeszcze takie zdarzenie. Wojsko albo milicja, nie wiem dokładnie kto, ale w dwóch mężczyzn w mundurach, robiło codziennie obchód po wiosce. I przyszli do nas. Tato zapytał się czy nie są głodni. Mama nałożyła im pierogów, jeden z nich odstawił karabin za oparcie krzesła. Pech chciał, że karabin się odbezpieczył i przestrzelił mu palce. Żołnierz zasłabł, polaliśmy go wodą i daliśmy znać na Kalwarię. Stamtąd zawieźli go do szpitala, gdzie ten powiedział, że to banderowcy go postrzelili.
Było potem dochodzenie, przyjeżdżali do nas z prokuratury i pytali czy to prawda, że banderowcy od strony stodoły strzelali. Ale tato pokazał im przestrzelony sufit w domu, po czym dokładnie było widać skąd padł strzał. Zresztą kolega postrzelonego też zeznał, że tamten sam się postrzelił. Aresztowali go za kłamstwo.
Obrobione grządki
To było na późną wiosnę, pole było oporządzone. Z niedzieli na poniedziałek mojej siostrze przyśnił się sen, że nas wysiedlają. Spłakała się strasznie, bo żal, grządki już były obrobione. Przyszła do mamy i mówi: – Mamo, śniło mi się, ze nas wywozili. I zaraz na to przybył sołtys, wezwał wszystkich na zebranie. Nie było nas wiele we wsi, czasu też było mało, nawet chleba żeśmy nie upiekli, bo to był maj, wszyscy w polu robili, drzewa kwitły… my już nawet mieliśmy buraki poprzerywane. Powiedzieli nam, że do dwóch godzin musimy się spakować. Wioska była okrążona przez wojsko.
Czortowi nie podpiszę!
Ten dziadek, Józef Radio, który dał nam polskie nazwisko, gdy się dowiedział, że nas wysiedlają, przyszedł do nas bo myślał, że uda mu się wpłynąć, żeby nas zostawili. I powiedziano nam, że możemy zostać, ale tylko gdy tato zapisze się do partii. Tato powiedział, że czortowi niczego nie będzie podpisywać. Już wcześniej słyszał, że będzie jakaś partia, że trzeba będzie się Boga wyrzekać i że ludzie będą to robić żeby mieć pracę. Obiecał wtedy: Ja nie będę. I tym razem też: Jak wysiedlają to wysiedlają, gdzie wszyscy tam i my.
Dziadek więc przyszedł się pożegnać, usiadł na pagórku, bo żołnierze go do nas nie przepuścili. Tato prosił: przepuście go, to mój ojciec. Pozwolili się nam pożegnać. Wyjechaliśmy na drugą wioskę do mojej ciotki, tam przenocowaliśmy, bo w nocy padał deszcz. Nazajutrz zebrali nas na pastwisku w Kniażycach, nie pamiętam na jak długo, a potem zawieźli do Przeworska. Po drodze w Przemyślu tato zrobił zakupy – kupił chleba, konserwy, bułek – mieliśmy pieniądze, a chleba nie zdążyliśmy napiec. Tato był rzemieślnikiem – robił buty. Dlatego mieliśmy za co kupić jedzenie.
Kradzione kartofle
Do Przeworska jechały całe wsie: Sólca, Aksmanice, Kłokowice, chociaż część mieszkańców Kłokowic została. Prawdopodobnie zapisali się do partii, chociaż nie wiem jakie oni cyrografy popodpisywali. Nasi powiedzieli: Nie. Cała wioska pojechała oprócz jednej rodziny. Jechaliśmy wozami: na naszym wozie była mama, tato, babcia (matka taty), my z bratem, siostra ze szwagrem. Mieliśmy wtedy już dwie jałówki, jedną oddaliśmy partyzantom, a druga, mojej siostry, jechała z nami. Nie była jeszcze zaprzęgana, dlatego szła przy wozie. Kury i króliki wypuściliśmy na wolność.
My, jako dzieci, spaliśmy poprzykrywani na wozie. Biedniejsi, którzy nie mieli wozów, spali w baraku kolejowym, do którego zwożono ziemniaki. Byli tacy co nie mieli nic do jedzenia, dlatego myśmy ze znajomymi dziećmi Sielskich z naszej wioski chodzili kraść ziemniaki dla biedniejszych. Wojskowi straszyli, że będą do nas strzelać, ale ja się nie bałam i dalej wynosiłam te ziemniaki.
Wojskowi z Przeworska jeździli wtedy samochodami ciężarowymi i zwozili ludzi do wysiedlenia z okolicznych wiosek. Nasz ojciec to wykorzystał. Podpłacił wojskowych żeby pozwolili mu wrócić do domu i wykopać zboże z piwnicy. Tak więc tato pojechał z nimi, a Sielscy z Nowosiółek pomogli mu to zboże wykopać. Tato kazał im zabrać sobie to co zostało w domu. Powiedziano mu wtedy, że jedną szafę zabrało już wojsko na Kalwarię, na WOP (Wojska Ochrony Pogranicza). A święte obrazy rozebrali ludzie.
Czarna i biała kawa
Tato to zboże zwiózł do Przeworska. Potem podstawili pociąg. Tato jechał z końmi, żeby się nie biły, a my resztą w drugim wagonie. Gdy pociąg zatrzymywał się, wybiegaliśmy na pobocze zbierać trawę dla zwierząt. W Przeworsku dali nam jeszcze jakąś zupę, a potem to dopiero na ziemiach poniemieckich, gdy zatrzymali pociąg, to dali nam jeść.
Tam jeszcze byli Niemcy, ustawiały się więc dwie kolejki do jedzenia. Niemcy stali w jednej, a my w drugiej. Nam dawali słodką kawę z mlekiem, Niemcom czarną i gorzką. Ja stanęłam w kolejce za Niemcami. No cóż, stoją ludzie to i ja stanęłam, a brat ze mną. Gdy dostałam czarna kawę powiedziałam „Dziękuję”. Kobieta, która ją wydawała zapytała się: Jesteś, Polką? Ja przytaknęłam. – To czemu tu stoisz? Poszła na drugą stronę, do swojej kolejki!
Przyjechaliśmy do Skandawy, do Korsz, a potem do Mołtajn. Osiedlili nas dwie rodziny – naszą i Biłyków – w takim baraku, po jednym pokoju dla całej rodziny. Potem oni przenieśli się na drugą stronę baraku, tam były jeszcze dwa pokoje. Na miejscu wydzielali nam kasze, kukurydzę, jakiś prowiant. Zboże przyjechało z nami, więc to jedno mieliśmy swoje.
Po torach
Marzeniem naszej babci było powrócić do domu. Ja pytałam jej: Babciu, jak ty wrócisz? Jak trafisz do tego domu? A babcia odpowiadała: Po torach pójdę dziecko, po torach.
Gdy ja podrosłam to też zaczęłam marzyć tak jak babcia – żeby wrócić. Rodzice mówili tylko, że jak wszyscy będą powracać, to my też. Taki jeden z naszych jeździł nawet do Warszawy. Zbieraliśmy dla niego pieniądze, żeby mógł załatwić zgodę na powrót do swojej wioski. Mój szwagier Pouch też dał pieniądze. Potem ktoś w Warszawie wziął je, ale nic nie zrobił. Pieniądze przepadły, powrotu nie było. Szwagier nie wrócił do swojego domu w Sólcy, zamieszkał w nim ktoś inny.
Kapliczka w sadzie
A ja wciąż marzyłam o powrocie. Moja siostra, szwagier jeździli w te strony, ja byłam ze dwa razy. W Sólcy jedna rodzina została, Pilawskich. Oni zmienili potem nazwisko. Z ich córką Helką się zaprzyjaźniłam. Pilawska była wdową, jej mąż zginął. Miała troje małych dzieci, dwoje bliźniąt i jedno na ręku, nie miało nawet roku. W czasie wysiedlenia uciekła do Kłokowic, przechowywała się tam u bogatego gospodarza, w kapliczce w sadzie. Jak ta Matka Boska z dzieckiem na ręku, tych dwoje większych koło niej i do tego wszystkiego krowa. Ta krowa dychała na nich, a Pilawska mówiła do niej, uspokajała ją: Mańka, Mańka, cii. No i potem Pilawscy zmienili nazwisko, bo nie chcieli, żeby się wydało jak ich ojciec zginął. Dużo ludzi zmieniało nazwisko, aby zostać, tak jak my na Radio. Na nic to się jednak zdało, bo Polacy wyczuli, że jesteśmy Ukraińcami.
Książeczka PKO
Jak przyjechał do nas na Mazury ktoś z Przemyśla to mi się zdawało, że on spadł prosto z nieba. Mama przywiozła mi raz z Kalwarii figurkę Matki Boskiej. Leżałam na łóżku i modliłam się: Matko Boska, ściągnij mnie w swoje strony.
Wyliczyłam sobie: żeby wyjechać trzeba mieć ze sto tysięcy. Tyle pieniędzy to ja nawet w banku nie widziałam! Przy czym jak wyszłam za mąż za mojego Mazura, gdy go dali na dyrektora szkoły, to zaczęłam oszczędzać. Chowałam dwie krowy, dwa byki, jałówkę, no i dwie lub trzy maciory. Mój się tym nie interesował. Skończył lekcje, przyjeżdżał do niego dyrektor PGR-u i grali w karty. Wtedy miałam już troje dzieci. Jakie pieniądze zebrałam, składałam na książeczkę. Jechałam do Mołtajn do mamy: wpłaciłam pieniądze na poczcie, a książeczkę PKO chowałam u mamy w skrzyni.
Ja mu dam cholera!
Mój się nie pytał o nic, dopiero na końcu, gdy już sprzedaliśmy wszystko, tylko jedną krowę zostawiliśmy na mleko dla dzieci, zapytał: A co ty robisz z tymi pieniędzmi? A ja mówię: No jak to co, samochód kupię, patrz wszyscy jeżdżą samochodami, a my co? Odpowiedź mu wystarczyła, był zadowolony. Ale potem zadarł z inspektorem oświaty. Przyjechał mu inspektor na kontrolę do szkoły i kazał sobie pokazać gdzie mieszkają nauczyciele. Ten nauczyciel, którego sprawdzono, miał jedną rękę uschniętą, więc ścielił łóżko niezbyt starannie. Inspektor postanowił sprawdzić mu pościel czy jest czysta. Mój protestował: Panie inspektorze, to nie należy do pana obowiązków. – A co ciebie to obchodzi? – usłyszał w odpowiedzi. W pokoju nauczycielskim skomentował potem sprawę: ta cholera nawet pod pierzyny zagląda… Niestety, ktoś te słowa doniósł. – Ja mu dam cholera -zawziął się inspektor.
Mąż dostał przeniesienie na nauczanie w klasach od I do IV. – Panie inspektorze, ja nigdy takich małych dzieci nie uczyłem, ja się nie zgadzam, nie pójdę – próbował wyjaśniać. – Musisz pójść, nie masz wyjścia. Poszłam więc ja do głównego inspektora, który mianował wcześniej mojego męża na dyrektora i ten mi powiedział, że z tamtym inspektorem, z którym mąż zadarł, to daleko nie zajedziemy, bo on jest sekretarzem partii, nie wiadomo dokładnie o co chodzi, ale mąż powinien się przenieść.
Poszłam więc znów do inspektoratu i pytam: Jadę z córką do uzdrowiska, jeśli znajdę tam dla męża pracę, czy dostanie przeniesienie? Inspektor odpowiedział, że tak. Wtedy mówię do męża: Czesiek jedziemy do Przemyśla.
Takich nam trzeba
Ucieszyłam się, jakbym dostawała się do nieba. Przeliczyłam ile mamy pieniędzy, sprzedałam co jeszcze było do sprzedania, aż uzbierało się sto tysięcy. Mówię: jedziemy do Przemyśla, może tam coś kupimy. A mąż na to: A za co? My nie mamy pieniędzy. – Nie martw się, mam pieniądze. Pojechaliśmy.
Mój poszedł do Wydziału Oświaty. Inspektor zapytał o kwalifikacje. Matematyka z fizyką. – O, takich nam tutaj trzeba! Dostanie pan pracę w szkole nr 5 w Przemyślu, naprzeciw sądu. Mąż był zadowolony, wracamy z powrotem. Pakujemy się, a jeszcze przed tym Chomik powiedział nam, że jest dom na sprzedaż. Chomików znałam, bo byli z naszej wioski i nieco wcześniej od nas wrócili do Przemyśla. Obejrzeliśmy ten dom, daliśmy zadatek.
Lecz w międzyczasie, gdy byliśmy w Przemyślu, rodzice zebrali się i wnieśli skargę do Kuratorium w Olsztynie na inspektora. Mieli w końcu dobrego dyrektora szkoły, dzieci chętnie się uczyły, dostawały się do szkół średnich i na studia, a ten im go zabiera.
Kiedy mąż poszedł do tego głównego inspektora usłyszał: Nie dam ci tego przeniesienia. Koniec świata. Idę do niego i mówię: Pan mi obiecał, że gdy znajdę dla męża pracę, da mu pan przeniesienie. A on do mnie: Ja nie chcę z tobą rozmawiać. Wtedy jak ja mu nie odpowiem: Ja rozmawiałam z kierownikiem wydziału, a nie z pastuchem z PGR-u! I mówię, że ja jadę do Przemyśla z dziećmi, mam tam pracę, kupiłam dom, a jego podam do sądu, że mi męża nie puszcza i rodzinę rozbija.
Więc puścił nas. Pojechaliśmy w 1972 r., ale nie do Przemyśla tylko do Huwników, bo tam mój dostał ostatecznie pracę i mieszkanie. W tym czasie remontowaliśmy kupiony dom. Byłam tym wszystkim zmęczona, zaczęłam chorować. W Huwnikach mieszkaliśmy dwa lata, potem przeprowadziliśmy się do Przemyśla.
A takich nie trzeba
A w Przemyślu… było różnie. Dzieci miały ciężko w szkole, bo powiedziały, że są Ukraińcami. Jeszcze mieliśmy bardzo niedobrą sąsiadkę, tę która mieszkała najbliżej. Reszta sąsiadów była dla nas dobra. Niestety niektórzy nasi ludzie nie byli nam przychylni, bo oni wszyscy Ukraińcy, a mój mąż Polak. Ale i tak byłam szczęśliwa, że tu wróciłam. Mama wyjechała razem ze mną, tato nie zdążył, wcześniej zmarł. Brat tu przyjeżdżał z bratową przejeżdżając przez Przemyśl w drodze na festiwal ukraiński w Svidniku, na Słowacji. Przyjeżdżali też inni nasi znajomi Ukraińcy. Tu tak ciasno było, taka maleńka chatka. Ale wszyscy jakoś mieścili się, gdzie mogli, tam spali. Czasem nawet na jedną noc szli do sąsiadów.
Niestety ta zła sąsiadka robiła mi często awantury, wyzywała od dziwek ukraińskich i innych. Swoją drogą była skłócona ze wszystkimi sąsiadami, z niektórymi się nawet procesowała. Ktoś i na nas zrobił donos do prokuratury, że ja przyjechałam tutaj żeby niby zorganizować bandę. Gdy nas wezwali do prokuratury, poszłam tam z mężem i tak postawiliśmy sprawę, że już nas więcej na przesłuchania nie wołali.
Poza tym normalnie – obchodziliśmy święta, kolędnicy przychodzili z kolędą, chodziłam z mamą do cerkwi, a mąż do kościoła. Od czasu do czasu tylko ktoś chciał nam dokuczyć. Zastanawiałam się wtedy jak to ci nasi ludzie żyli, gdy powrócili jeszcze wcześniej? Jak oni to wszystko znieśli?
Stefania z dziećmy i z mamą w Przemyślu przed domem Mama Stefanii
Dla pani miejsca nie ma
Gdy mieszkaliśmy w Huwnikach mojego męża i dzieci zameldowaliśmy już w tym domu, w Przemyślu. Za to z jakiegoś powodu nie można było zameldować tutaj mnie. Robiono mi straszne trudności. – Proszę pani, pani nie może mieszkać w Przemyślu, nie ma miejsca – tak mi mówiono. Pytałam: Jak to nie ma miejsca? Mąż i dzieci mają miejsce, a dla mnie miejsca nie ma?! Domyślam się, że w Huwnikach byli kapusie, oni wiedzieli i donieśli, że jestem Ukrainką. Poszłam więc znów z moim do urzędu. Oni nadal swoje: Proszę pani, nie ma miejsca. Ja im w końcu na to: Ja pracowałam w biurze ewidencji ludności na Mazurach. Napiszę na Pana skargę do Warszawy, że rozbijacie mi rodzinę. Więc on na to, że mam napisać podanie. Mówię do niego: Podania nie będę pisać, pan mi łaski nie robi, mam swój dom i pan ma obowiązek zameldować mnie w moim domu, razem z moim mężem”. Ale mój, żeby załagodzić sprawę, zgodził się napisać to podanie. W końcu się udało.
Było mi ciężko, dzieciom w szkole też. Nauczycielka, która była wychowawczynią mojej córki Haliny powiedziała do niej: Wy Ukraińcy, wy banderowcy, Świerczewskiego zamordowaliście! Halina była jeszcze mała, coś jej odpowiedziała, a ta uderzyła ją w twarz. Halina przybiegła do domu z płaczem. Mój pojechał do szkoły, ale był tam już tylko nauczyciel w sali gimnastycznej, to jemu powiedział co się stało. Wujek i szwagier radzili mi, żebym tej sprawy nie odpuszczała. Ale mąż machnął ręką, nie chciał robić skargi na nauczycielkę. Halina pamięta to do dziś.
Serce bije
Mimo tego wszystkiego nie żałuję. Jak przyjechaliśmy do Huwnik, jak ja popatrzyłam się na te góry, jaka ja byłam szczęśliwa, że wróciłam w swoje strony! Rozpierała mnie radość, że mogłam pójść na Kalwarię i do swojej wioski.
Przyjechał tutaj brat w odwiedziny kiedyś i powiedział, że nie chciałby przeżyć tego, to myśmy tutaj przeżyli. Mieszka nadal na północy w tej wiosce, w której myśmy mieszkali, chodzi do cerkwi do Asun, tam czyta apostoła, pomaga w cerkwi. Ale ja bym na te Mazury wracać w życiu nie chciała, nawet słyszeć nie chcę.
Dlatego rodzina to do głównie do nas przyjeżdża, nawet ze strony mojego męża. Mówią, że im Przemyśl się bardzo podoba i będą tu przyjeżdżać nawet po naszej śmierci.
Coś jest w tym Przemyślu. Moje serce tutaj bije. Jak bym stąd wyjechała to umarłabym. Mogę pojechać na Mazury, do Kanady do dzieci, ale muszę wrócić. Szczęśliwa jestem, bo to co chciałam osiągnąć – osiągnęłam.
Teraz niech tylko dzieci będą szczęśliwe. Dzieci, wnuki i prawnuki.