Kawaler z Panonią
Wspomnienie p. Andrija Czornoho, ur. 1936 r., we wsi Łazy
Ojciec dużo opowiadał o Przemyślu, który znał jeszcze sprzed wojny. No i wiedzieliśmy z Naszego Słowa, że działa tam domiwka UTSK… a ja byłem bardzo aktywny kulturalne! Jeszcze w tej naszej głuchej wsi, przez niecałe dwa lata, potrafiłem z przyjaciółmi wystawić ze trzy przedstawienia. Twórcza energia mnie rozpierała!
Nowa miotła
W krótkim czasie Niemcy wycofali się za San, a że wieś Łazy położona była 2 kilometry od Sanu, to znaleźliśmy się na Radzieckiej Ukrainie. Nowa miotła po nowemu zamiatała. Podrastałem, chodziłem do przedszkola. Bardzo szybko zjawili się u nas nauczyciele, którzy mówili jakimś innym językiem – ukraińskim, ale wschodnim. I program nauczania też się zmienił. W kółko powtarzaliśmy: „Kto słońcem świeci? Stalin! Kto chmury rozgania? Stalin!”.
Ojciec był kancelarzystą. Pamiętam jak ciągle powtarzał „Ciężkie czasy nastały”, gdy znowu kogoś aresztowano, kogoś innego wysiedlono, przeważnie do tak zwanej Besarabii, ale niektórych też na Sybir. I tak do czerwca 1941 r.

Ludka
W naszym domu mieszkała jedna Rosjanka, żona oficera-pogranicznika, razem ze swoją córeczką. A że byliśmy z nią rówieśnikami, ona mówiła po rosyjsku, ja po ukraińsku, często się tłukliśmy. Nie żeby przez pochodzenie, ot tak, jak to dzieci, na przykład o królika. Gdy Niemcy w 1941 r. nas zaskoczyli, tej Rosjanki w domu akurat nie było, uciekła gdzieś z wojskiem. Ale została jej córeczka. I ta dziewczynka, Ludka, była u nas do 1944 r., aż znowu wrócili Rosjanie, wtedy jej matka zgłosiła się i ją zabrała.
Później przyszli Rosjanie, Polacy… i nastały najokrutniejsze czasy. Zaczęły napadać różne bandy, rabować, mordować. Nasza wieś nie leżała blisko lasu, więc każdy w domu, w obejściu miał z dwie, trzy kryjówki. Oczywiście niektórzy poszli do partyzantki, do UPA, ale nie wszyscy. Ci, którzy nie poszli, ale byli młodzi byli szczególnie narażeni. To oni przeważnie siedzieli w kryjówkach.
Wiosną 1945 r., w wielką sobotę naszej Wielkanocy, gdy ludzie poszli do cerkwi święcić Paski[1] na wieś napadła banda. Byli to mężczyźni, ubrani w rogatywki, płaszcze, wojskowe szynele, biało-czerwone opaski, mieli też karabiny. Zaczęli rabować. Ale ludzie, mieszkańcy wsi, szybko zorientowali się, że bandytów nie ma aż tak wielu, zorganizowali samoobronę i ich przegonili. Podczas tej akcji zginął jeden człowiek, była to pierwsza ofiara tego czasu w naszej wsi. Jego pogrzeb odbył się zaraz po Wielkanocy, żegnali go wszyscy, cała wieś.
I tak przyszedł czas wysiedlenia. W 1946 r. 212 rodzin deportowano do radzieckiej Ukrainy, a potem 109 rodzin w 1947 r. w ramach akcji „Wisła”.
Bingus
Tydzień przed wysiedleniem naszej rodziny mojego ojca zabrano prosto z pola, gdzie pasł konia i wywieziono do obozu w Jaworznie[2]. Miał wtedy 53 lata. Razem z nim aresztowano 24 osoby z naszej wsi, cztery tego nie przeżyły.
Ludzie spodziewali się, że zostaną wysiedleni, wieść o tym niosła się między miejscowościami. Robili zapasy, suszyli w suchary, przygotowywali ubrania, pierzyny. Nasi sąsiedzi, dwoje starszych ludzi, zaparli się i powiedzieli, że nigdzie nie pójdą. Nie pójdą! Gdy już ich wyciągano siłą, sąsiadka złapała się progu swojej chaty i nie chciała go puścić. Drugi żołnierz uderzył ją kolbą karabinu po rękach. Dawaliśmy jej jakieś szmaty, żeby mogła sobie te ręce opatrzyć. Nie było szans żeby obronić się przed wysiedleniem. We wsi zostało tylko 9 rodzin, mniej więcej po połowie – polskich i mieszanych.
Gnano nas do Przewoska na stację. Miałem wtedy 11 lat i pieska. Takiego fajnego, to był mój cudowny towarzysz, nazywał się Bingus. On się cały czas mnie pilnował, ja trochę szedłem, trochę jechałem wozem, różnie. W Przeworsku czekaliśmy gdzieś 3-4 dni aż podstawią wagony. Do jednego wagonu ładowano po cztery rodziny. Ja tego pieska mocno trzymałem, żeby mi się nie zgubił, ale niestety przyuważył nas kolejarz i kazał go wyrzucić. Chowałem go, ale pies nie bardzo chciał się chować, nie rozumiał co się do niego mówi. Kolejarz zawołał żołnierza i wtedy już ostatecznie musiałem pożegnać swojego przyjaciela. Jak ja za tym psem płakałem…
Na początku wszyscy ludzie płakali, był krzyk, lament, gdy jeszcze żegnali swoje domy. Ale już w drodze… tylko mieli opuszczone głowy, nikt nie płakał. Wszyscy byli zmęczeni, wykończeni.

Józio jestem!
Dojechaliśmy do Ornety, powiat braniewski. Tam czekały furmanki i jechaliśmy nimi dalej przez las. To był szok krajobrazowy. U nas takich lasów nie było… a tu bez końca! Gdzie my jedziemy – zawodzili ludzie.
Początkowo nie znałem języka polskiego, lecz polskie dzieci zaraz zaczęły do nas przychodzić. Jak się nazywasz – pytały. A ja wiedziałem, że jest takie popularne polskie imię Józef. Więc odkrzykiwałem im „Józio!”. Później przez jakiś czas jeszcze byłem Józkiem. I jakoś tak przyszło żyć między nowymi Polakami i dość szybko do tego przywykliśmy. Nie powiem, oni na początku byli strasznie przestraszeni, ktoś ich źle do nas nastawił. Ale gdy nas poznali to minęło.
Nikt mi jednak nie powie, że pierogi to polska potrawa. Ci ludzie, których tam poznaliśmy nie widzieli nigdy wcześniej pierogów na oczy! Co to jest? – pytali – Ziemniaki w konserwach? Ale gdy spróbowali od nas to im posmakowało. Tak że pierogi przyjechały na Zachód od nas, z Galicji, nie inaczej.
Później była szkoła. W czasie okupacji w Łazach chodziłem do szkoły tylko półtora roku. Trzeba było trochę ponadrabiać, byłem dość duży, a znowu trafiłem do pierwszej klasy… ale później jakoś to wyrównałem. W szkole średniej, dzięki swojej aktywności złapałem socjalistycznego bakcyla, byłem przewodniczącym ZMP (Związek Młodzieży Polskiej), członkiem SP (Służba Polsce), byłem świetlicowym… aż do czasu wojska, które odbyłem w Marynarce Wojennej.

Gospodarza nie będzie
Gdy skończyłem służbę trzeba było coś z sobą zrobić. Siostry już były zamężne, brat też się ożenił. Rodzice mieli sporą gospodarkę, na której zostali sami. Tato bardzo chciał żebym na nią wrócił. Kupił mi nawet motocykl, Panonię, żeby mnie jakoś przytrzymać przy ziemi. Ale miał w tym też swój osobisty interes – żebym go mógł każdej niedzieli wozić do cerkwi do Pieniężna, 20 km. Bo bez cerkwi ojciec nie potrafił żyć.
Jakoś też w tym czasie, czyli w 1958-59 roku, z innymi Ukraińcami zorganizowaliśmy pierwszy Szewczenkowski koncert w Mingajnach. Ojciec zaczyna wtedy prenumerować Nasze Słowo[3], które czytałem żeby szlifować swój ukraiński. Dzięki tej gazecie wiedzieliśmy już co się dzieje wśród naszych, a szczególnie w Przemyślu. I tak gdzieś po półtorej roku mojego bycia na gospodarstwie mówię do ojca: Tato, ze mnie gospodarza nie będzie. Ojciec odpowiedział niespodziewanie spokojnie – widzę synu, że nie będzie. A może chciałbyś wrócić do siebie…
Ojciec już wcześniej jeździł do Łazów z myślą odzyskania ojcowizny. Ale Polak, który miał zamiar ją sprzedać postawił dla nas taką cenę, że ojciec się zbuntował i powiedział, że za swoje nie będzie płacił. I tak zrezygnował na jakiś czas z myśli o powrocie. Przy czym wtedy, gdy zaczęły kuć się moje plany, powiedział: a może byś tak synu, pojechał do Przemyśla? A my wtedy za tobą?
Mi ten pomysł przypadł do gustu. Ojciec dużo opowiadał o Przemyślu, który znał jeszcze sprzed wojny. No i wiedzieliśmy z Naszego Słowa, że działa tam domiwka UTSK…[4] a ja byłem bardzo aktywny kulturalne! Jeszcze w tej naszej głuchej wsi, przez niecałe dwa lata, potrafiłem z przyjaciółmi wystawić ze trzy przedstawienia. Twórcza energia mnie rozpierała!
Więc wsiadłem na Panonię i pojechałem do Przemyśla.
Chociaż żeby być do końca szczerym – najpierw pojechałem pociągiem zbadać teren i gdzieś się zaczepić. Przyjechałem do Przemyśla, bagaż zostawiłem w przechowalni no i szukam tego Narodnego Domu[5]. Na drzwiach widzę tabliczkę, w języku ukraińskim „Domiwka UTSK, otwarta od godz. 17:00”. Dla mnie sam fakt ze ta wywieszka była po ukraińsku był oszałamiający! Nie mogłem doczekać się tej 17-stej! Ale jeszcze przed czasem przyszło dwóch działaczy UTSK, zaprosili mnie do środka, do kancelarii… i bardzo szybko ostudzili mój entuzjazm. Od razu odczułem, że nie ma między nami szczerej rozmowy, zaufania. Ja próbuję, z każdej strony… a tu nie wychodzi. Nie tego oczekiwałem, nie tego się spodziewałem! Oczywiście z czasem zrozumiałem skąd to wynikało, różni ludzie w tym czasie próbowali wejść w ukraińskie środowisko i je kontrolować. No ale ja byłem swój! A tu – jeśli chodzi o pomoc z mieszkaniem, meldunkiem – nie, z zatrudnieniem – też nie… żadnej pomocy! Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi… trudno. Przenocowałem w jakimś dziadowskim hotelu, następnego dnia idę po zakładach pracy, ale tam bez meldunku też nic nie wskóram. Tak chodziłem chyba ze trzy dni i wtedy zdecydowałem – idę do swojej wsi.
Nie takie.
I tak drepczę sobie od strony Radymna, gdzie zostawiłem rzeczy, schodzę ze Złotej Góry, widzę swoją wieś i górującą nad nią kopułę cerkwi. Miałem wtedy jeszcze do przejścia 8 km, ale czym bliżej byłem Łazów tym szedłem szybciej i szybciej, a pod koniec drogi już biegłem! Łzy mi zalewały oczy, tak na to czekałem!
Ale gdy wszedłem do wsi… oj, nie taka była moja wieś! Wszystko jakieś inne, małe… domy małe, drzewa małe… gościniec jakiś nie taki, most, szkoła… nie takie! Czytelnia, mleczarnia, wszystko nie moje.
Postanowiłem zajść do domu ciotki, która została w Łazach, bo miała męża Polaka. W tym czasie była już 90-cio letnią starowinką, gdy wszedłem do jej domu to mnie nawet nie poznała. Nic też dziwnego, to był rok 1959 r., byłem już kawalerem. No i ona, taka przelękniona, klęka przede mną i błaga: „Panie, tylko nie zabierajcie mi krowy!”. Ja ją błagam, żeby wstała, tłumaczę, że to ja… dopiero po chwili zrozumiała… „Jędruś, to ty?”
A tak w ogóle to idąc do Łazów skróciłem sobie drogę i przechodziłem przez Ośrodek Szkolenia Mechanizacji Rolnictwa. I tak pomyślałem – może tam dostanę pracę? Więc poszedłem do naczelnika i powiedziałem mu otwarcie co i jak. Trafiłem na człowieka stąd, który dobrze wiedział co się na tych terenach działo, ale okazał się być bardzo życzliwy. „W zasadzie z tego powodu nie powinienem cię przyjąć, ale… składaj podanie na stanowisko nauczyciela zawodu”. Ja byłem po technikum mechanizacji rolnictwa, więc mi to akurat pasowało.

10 złotych mandatu
I tak w końcu dostałem pracę! Niestety, codziennie chodziłem piechotą 8 kilometrów z Łazów do Radymna… a moja Panonia stała tam, na północy. Przepracowałem więc dwa tygodnie i idę do naczelnika, mówię znów jak jest, że chodzę na piechotę, a u ojca stoi motor. I ten poszedł mi znów na rękę, dał urlop i pojechałem do domu. Stamtąd zabrałem swoje rzeczy, siostra uszyła mi długi worek i pojechałem. Zrobiłem przystanek u dawnej znajomej w Warszawie. Gdzieś tam też po drodze policjant na mnie zamachał i dostałem 10 złotych mandatu.
Jak ja miałem tej jazdy dosyć! Całą Polskę na motorze, podczas jednego dnia. Wyjechałem raniutko, a dojechałem wieczorem. Wszystko mnie po tym bolało, ale dałem radę!
A że byłem już kawalerem z Panonią to dziewczyny tak do mnie lgnęły! Teraz tak na Lexusy czy Mercedesy nie lecą jak wtedy na mój motor. Przy czym dla mnie najważniejsze było to, żeby każdej soboty i niedzieli przyjeżdżać do Przemyśla do cerkwi i do domiwki żeby poznać ludzi, nawiązać znajomości.
U Lwowi na rynku
Pamiętam pierwszy mój występ, pierwszy koncert. Dzisiaj próba, jutro jedziemy do Kalnikowa. Tam miał wystąpić chór, ktoś miał recytować wiersze, a ja powiedziałem do kierownika chóru, że znam taką piosenkę „U Lwowi na rynku”, wiedziałem że jest bezpieczna, co było ważne bo każdy utwór koncertu podlegał cenzurze. Zaśpiewałem, dyrygent dobrał akordy na gitarze, poprosił o jeszcze jedną – wybrałem „Kolir czornyj”. I dobrze. Jechaliśmy autem Lublin, ciężarowym, na pace. Mój występ bardzo się spodobał, zebrałem ogromne owacje. Tym sposobem zarobiłem sobie na sympatię innych występujących. No i takich koncertów było coraz więcej, po większych ośrodkach i w najmniejszych wioskach. Bywało, że przychodziło po 5-10 osób ale dla nas było ważne żeby i dla nich przywieść ukraińskie słowo, piosenkę.

I tym sposobem po 10 miesiącach pracy i mieszkania w Radymnie, dostałem kontakt na pewną kobietę, która załatwiła mi meldunek w Przemyślu. Skorzystałem z tego i poszedłem do pracy do Fabryki Dymitrowa, dość znanej wówczas w mieście. Nie była to ciekawa robota, nie ma o czym mówić. Ale byłem już w Przemyślu i w towarzystwie swoich. To był 1960 r., lipiec. Takie to moje powernennia.
- Paska – tradycyjny ukraiński wielkanocny wypiek drożdżowy, święcony razem ze święconką i spożywany podczas Wielkanocnego Śniadania
- Centralny Obóz Pracy w Jaworznie (1945-1949) – Obóz Pracy ze specjalnym pododdziałem dla Ukraińców, którzy posądzeni byli o współpracę bądź wspieranie OUN-UPA.
- Nasze Słowo – gazeta, tygodnik mniejszości ukraińskiej w Polsce.
- Domiwka – świetlica mniejszości ukraińskiej, miejsce spotkań i organizacji wydarzeń społeczno-kulturalnych, najczęściej siedziba Ukraińskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego (UTSK), później Związku Ukraińców w Polsce (ZUwP).
- Ukraiński Dom Ludowy w Przemyślu, ukr. Український Народний дім – budynek przy ulicy Kościuszki 5 w Przemyślu i instytucja stworzona i wybudowana ze składek społeczności ukraińskiej w 1904 r. Prowadziła działalność kulturalną do czasu II wojny światowej. Po 1945 r. budynek Domu Ukraińskiego został znacjonalizowany i dopiero w 1956 r. część jego pomieszczeń użyczono pod działalność UTSK. Od 2011 r. własność i siedziba Związku Ukraińców w Polsce.