– Julek, musisz się zgodzić!

Wspomnienie Juliana Baka, urodzonego 1938 r. we wsi Huta Poręby

Miałem też takie marzenie… w 63-im roku jechałem do ciotki w Ukrainę i zanocowałem u znajomych w Przemyślu. Miałem trochę czasu, rozpuściłem nogi i powędrowałem po mieście. To było lato, po raz pierwszy wszedłem wtedy na Kopiec. I tak popatrzyłem dookoła, na ten zapierający dech w piersiach widok, łzy mi napłynęły do oczu i pomyślałem: Boże, jakie to szczęście, móc mieszkać w takim mieście… nieśmiało pomyślałem też, że i ja chciałbym tu zamieszkać.


Cyrylicy nauczyłem się z maminego modlitewnika. Wprawiałem język czytając „Nasze Słowo”. Długo przechowywałem pierwszy numer tej gazety, ale gdzieś przy licznych przeprowadzkach się mi zawieruszył. Dopiero jakoś pod koniec lat 50-tych kupiłem „Kobzara”[1]. Wydała go Radziecka Ukraina, to była jakaś edycja rocznicowa, ładnie ilustrowana… ale oczywiście też ocenzurowana, wiele rzeczy, które Moskalom nie pasowały, zostało po prostu wyciętych.

Było tak: wracałem ze szkoły, przechodzę obok kiosku Ruchu, a tam na wystawie stoi „Kobzar”. Przyglądam się czy aby na pewno… i tak, jest napis. Zapytałem sprzedawczyni ile ta książka kosztuje, nie było to dużo, lecz nie miałem przy sobie ani grosza. A „Kobzar” był tylko jeden! Ze szkoły do domu miałem 3 kilometry, po błocie niemal po kolana, takim, że bez gumowców nie ma co się pchać. Nie zważając na to, w te pędy pognałem do domu i od progu krzyknąłem do mamy:  – Mamo, daj pieniądze, bo w kiosku w Pasłęku jest „Kobzar”! Rzuciłem torbę, i z powrotem biegnę… Przybiegłem, sprawdzam… uff, wciąż jest, nikt mnie nie ubiegł!

Kupiłem go, schowałem pod pazuchę i poszedłem do domu. Robiło się ciemno, to było jesienią, ale nie wytrzymałem. Usiadłem na ścieżce, musiałem go chociaż przekartkować!

Gdy przyniosłem do domu „Kobzara”, a było nas w Gołąbkach kilka ukraińskich rodzin, to wszyscy ustawiali się w kolejce do czytania.


Miałem też takie marzenie… w 63-im roku jechałem do ciotki w Ukrainę i zanocowałem u znajomych w Przemyślu. Pociąg mi się spóźnił, a następny był dopiero nazajutrz. Miałem więc trochę czasu, rozpuściłem nogi i powędrowałem po mieście. To było lato, wakacje, po raz pierwszy wszedłem wtedy na Kopiec[2]. I tak popatrzyłem dookoła, na ten zapierający dech w piersiach widok, łzy mi napłynęły do oczu i pomyślałem: Boże, tu jest tak pięknie, jakie to szczęście, móc mieszkać w takim mieście… nieśmiało pomyślałem też, że i ja chciałbym tu zamieszkać.

Takie proste marzenie.

Widok z Kopca Tatarskiego w Przemyślu

Brat poznał dziewczynę

Ale prawdę mówiąc – ten cały powrót to nie był mój pomysł. Żyliśmy już sobie na tych ziemiach północnych, gdzie nas przesiedlono, miałem wtedy 8 lat. Tam skończyłem szkołę podstawową, liceum, studia pedagogiczne w Olsztynie i Akademię Rolniczą, tam też podjąłem pracę. Pracowałem w szkole podstawowej, a po tym jak zdobyłem oświatę rolniczą – w technikum rolniczym w Kisielicach jako zastępca dyrektora. Nie mieliśmy wtedy jeszcze swojego kąta, więc dali nam trzypokojowe mieszkanie w bloku, po drugiej stronie ulicy była szkoła. W Pasłęku została cała moja rodzina… to znaczy mama i dwie siostry. W Kisielicach popracowałem 4 lata, akurat po ślubie, tam urodziły się nasze córki. I wtedy w 1975 r. wybudowano zupełnie nowy kompleks technikum rolniczego w Pasłęku. Znajomy mówi mi: tam dyrektor nie ma doświadczenia pedagogicznego, więc jakbyś chciał, to przydasz mu się tam. Dostaniesz takie samo mieszkanie jak w Kisielicach i inne wsparcie. No więc ja z chęcią – w końcu mama była w Pasłęku, wszyscy moi znajomi i rodzina. Przeprowadziliśmy się tam, urządziliśmy mieszkanie, dzieci podrastały… ale myśl o tym, żeby wrócić, trzymała się wciąż mocno naszych rodziców.

W tym samym 75-tym brat Teresy, mojej żony, przyjechał tutaj, do Przemyśla na wesele kuzynki. I właśnie na tym weselu poznał dziewczynę, która później została jego żoną. Był tak szaleńczo zakochany, że mimo tego, że wrócił po tym weselu do domu, to wciąż do niej telefonował, pisał listy i w końcu zakomunikował rodzicom: – Przenoszę się do Przemyśla. Pojechał gdzieś na początku jesieni, a w listopadzie zadzwonił do mnie i do rodziców z informacją: – Słuchajcie, jest dom do kupienia. Rodzice od razu zaczęli nas poganiać:  – Jedźcie szybko, sprawdźcie co to za dom i czy da się go kupić. Bo tak się złożyło, że oni już mieli jedną historię z kupnem domu w Pikulicach, wsi pod Przemyślem. Dali nawet zadatek, ale z dnia na dzień znalazł się inny kupiec, który przebił ich cenowo i transakcja przepadła.

Niepisana zasada

Przyjechaliśmy w czasie ferii zimowych obejrzeć cóż to za dom… ten, w którym mieszkamy do dzisiaj. Przy czym nie wyglądał on wtedy tak jak wygląda teraz. Nie było wody, ogrzewania, łazienki, to była prosta, wiejska chałupa. Cena była za to nad wyraz wysoka – za te pieniądze można było w zasadzie  wybudować nowy dom. Tylko, że obowiązywała wtedy niepisana zasada, że Ukraińcom w Przemyślu nie można kupić ziemi pod budowę domu. Gdy tylko pokazywało się u notariusza dowód osobisty, a tam miejsce urodzenia było gdzieś z okolic Przemyśla, przy obecnym miejscu zamieszkania, dajmy na to z okolic Olsztyna, to otrzymywało się krótką odpowiedź „Proszę Pana, ja z Panem kontraktu nie zrobię”. Na tym rozmowa się kończyła. Na szczęście, ten człowiek, właściciel mojego domu, powiedział mi: – Proszę pana, jeśli tylko Pan chcesz kupić, to będzie kosztowało, ale pana nic już nie obchodzi. Wszystkie sprawy załatwiam ja. Pan tylko idzie do notariusza złożyć podpis. I koniec.

Wróciliśmy do domu i myślimy z żoną co robić. Dziadkowie jednoznacznie reagowali:  – Kupujemy, kupujemy! Niezbyt wiele zarabialiśmy wtedy w szkolnictwie, ale rodzice mieli jakieś oszczędności, w tym trochę dolarów z Kanady. Zapożyczyliśmy się więc u rodziny, a znajomy wziął mi kredyt w banku spółdzielczym na niski procent, bo był rolnikiem i mógł brać pożyczki praktycznie bez oprocentowania. No i ten dom kupiliśmy.

Zima jak czort!

Przy czym początkowy plan był taki, że to szwagier będzie tutaj mieszkać, a my zostaniemy w Pasłęku, żeby pracować i ten dom powoli spłacać. Szwagier, tak jak wszystko na to wskazywało, ożenił się, wyprawił wesele, no i zamieszkał tu, tak jak ustaliliśmy. Wesele było pod koniec października, a w domu tym pomieszkał gdzieś do stycznia. W styczniu, na nasze Boże Narodzenie dzwoni telefon: – Przyjeżdżajcie ten tego, do Przemyśla, bo ja nie wiem, my tu dalej mieszkać nie będziemy. Tu się nie da żyć. Zimno! Zima jak czort!

Co mieliśmy zrobić…  w te pędy wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy ratować szwagra przed zimą. Przyjeżdżamy rano, wchodzimy do domu, a oni tam w łóżku siedzą, pod pierzynami, w czapkach uszatkach… no zimno! Więc ich pytam:

– Czemu nie palicie w piecu?

– No nie pali się w tych piecach! kurzy się, dym wraca na dom!

Mieliśmy dwa dni. Następnego dnia zaglądam do tego pieca, co się dzieje. Były tam takie kontrolne wejścia, całe zarosłe sadzą, odbiłem to, wyczyściłem – w piecu pali się, aż dudni! Ale szwagier mówi – wszystko jedno, ja tutaj nie zostaję.

Rób co chcesz.

Przywoź się Pan i pracujemy!

To był 1978 r., styczeń i akurat wtedy powstały nowe województwa, w tym przemyskie. Mówię więc do żony:  – Słuchaj, wcześniej czy później przyjdzie nam podjąć decyzję, a teraz przy tym nowym województwie może uda się szybko znaleźć robotę. Będąc w Przemyślu poszedłem od razu na Bakończyce, tam było technikum rolnicze, myślałem że po fachu, z technikum do technikum, dostanę służbowe przeniesienie. Ale zastępca dyrektora od razu wybił m to z głowy:  – Mowy nie ma, panie, mamy pełną kadrę. Nie ma takiej możliwości. Kiepsko. Poszedłem do kuratorium, może dla żony chociaż coś znajdę:  – W samym Przemyślu miejsca nie mamy, na dzień dzisiejszy jest robota w Żurawicy… Niech będzie. W Żurawicy dyrektor przyjął żonę z pocałowaniem ręki, bo akurat brakowało mu matematyka.

A ja dalej chodziłem… poszedłem do wojewódzkiego wydziału rolnictwa, bo akurat otworzyli Ośrodek Doradztwa Rolniczego w Korytnikach. Tak się składało, że specjalizację magisterską pisałem właśnie z doradztwa. I to w końcu zagrało.

– Z nieba mi pan spadłeś. Od jutra! – powiedział uradowany dyrektor.

– Od jutra nie – odparłem – ale od lipca tak.

– Dobrze. Jedź Pan więc do Korytnik, dogadaj się z dyrektorem.

Pojechałem, dogadałem się od razu, tym bardziej, że nie potrzebowałem mieszkania:  – Przywoź się Pan i pracujemy. Wszystko – uzgodniłem, że 1 lipca przychodzę do nich do pracy.

Miesiąc czasu przepracowałem w dziale ekonomiki, później nie mieli kim obsadzić działu szkoleń, więc szybko zostałem jego kierownikiem. Praca polegała to na organizacji kursów: na kwalifikowanego rolnika, traktorzystę, kombajnistę, były też kursy gotowania dla kobiet… no i w zimie, gdy był czas tych szkoleń, trzeba było jeździć po terenie na kontrole pracowników.

W tych Korytnikach przepracowałem 4 lata, gdy w urzędzie wojewódzkim zwolniło się miejsce wizytatora szkół rolniczych. Tam był taki kierownik, który mi powiedział: – Julek, przychodź do mnie. W ten sposób przeszedłem do Wydziału Oświaty Rolniczej, gdzie pracowałem do 90-ego roku.

Rad, nie rad

W 1990 r., chwilę po tym jak wróciłem ze Szczecina, gdzie moja córka miała egzamin wstępny na akademię medyczną, żona mówi do mnie:

– Julku, pan Stabiszewski[3] chce otwierać ukraińską szkołę w Przemyślu”

– Dobrze, niech otwiera – odparłem.

– Ale on chce otworzyć ją już od tego września.

– Jak? – zdziwiłem się – Przecież jest już koniec wakacji, nie ma czasu… Jeśli to ma wyjść, to realnie od następnego roku szkolnego.

Mówiąc te słowa, jeszcze nie wiedziałem, nie miałem większego przekonania, że to wyjdzie. Ale faktycznie – we wrześniu 1991 r. otworzyliśmy szkołę z ukraińskim językiem nauczania w Przemyślu.

W każdym razie – po tygodniu od mojej rozmowy z żoną przychodzi do mnie świętej pamięci Jurek Stabiszewski i od progu krzyczy:

 – Julek, musisz się zgodzić!

– Na co? – pytam.

– Nie ważne na co. Ale skoro już chcesz wiedzieć, musisz zostać dyrektorem naszej szkoły.

Musisz się zgodzić… ale mi w  tym urzędzie nie było źle… Pojechałem raz na miesiąc do którejś szkoły, tam na mnie czekano, wszyscy w pas się kłaniali, no ale…:

– tyle lat nie było ukraińskiej szkoły w Przemyślu! – przekonywał Stabiszewski – Ja w dzieciństwie chodziłem do takiej szkoły, a teraz my możemy dać taką możliwość naszym dzieciom, wnukom.

I co zrobić. Gdy ktoś używa takich argumentów to się nie odmawia. Rad, nie rad więc, musiałem się zgodzić. I wtedy dopiero rozpoczęły się batalie: z władzami, z „Solidarnością”, z kuratorium, z przedstawicielami partii…

Który mamy rok? 2019. To nasza szkoła, chwała Bogu, działa już 28 lat. Nie spodziewałem się… Aż tyle?

Jestem Przemyślaninem

Zaraz po przyjeździe do Przemyśla nie miałem w zasadzie żadnych znajomych. Ale jak już zacząłem pracę, osiedliśmy się, to pewnej niedzieli, na początku sierpnia, poszedłem do cerkwi. A w cerkwi spotkałem znajomego nauczyciela, który uczył w Pieniężnie.

– Cześć Julek, co ty tu robisz?

– Ja? Ja jestem Przemyślaninem…

– Ach, tak, winszuję. W takim razie musimy się spotkać i wypić razem piwo.

On miał wujka, którego nie wysiedlono i który cały czas tutaj mieszkał. I właśnie do tego wujka przyjechał w odwiedziny. Tu, gdzie są teraz na Bramie Przemyskiej delikatesy, była restauracja „Polonia”, do której wtedy się udaliśmy. Swoją drogą córka tego wujka była tam kelnerką. No cóż, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, nawet nie wiem, może i po 100 gram… posiedzieliśmy chwilę, pogadaliśmy, no i on poszedł do wujka, a ja do domu. Gdzieś następnej niedzieli, przychodzi do nas drugi brat żony, Stefan i pyta:

– Julku, Ty bywasz w „Polonii”?

– No tak, byłem. Czemu pytasz?

– Bo mnie ludzie zaczepiają, co ten twój brat, ledwo do Przemyśla przyjechał, a już się po knajpach rozbija!

To był pierwszy epizod pokazujący jak w Przemyślu rozchodzą się informacje. A drugi… wydarzył się pół roku później.

Panie, ktoś Pan jest?

Idziemy na Małankę[4] w Przemyślu. Właśnie szwagier Stefan, jego narzeczona, jeszcze ktoś tam ze znajomych… no, była nas spora grupka. No i bawimy się, jak to na Małance. Po godzinie 12:00, po składaniu życzeń, byłem w tak wyśmienitym nastroju, bo oprócz towarzystwa i klimatu teatralna sala w Narodnym Domu zrobiła na mnie niesamowite wrażenie – pomyślałem sobie – ileż tu trzeba było pracy włożyć, żeby ten budynek postawić i tak przepięknie ozdobić! Więc wyszedłem na środek, poprosiłem o mikrofon i przemówiłem: „My się tu dziś bawimy wspaniale, a ja proponuję wznieść toast za tych Ukraińców, którzy kiedyś, przed nami, ciężko pracowali, żeby ten dom wybudować, jacy dziś żyją daleko stąd, za oceanem i może tak jak my gdzieś tańczą i wspominają jak to kiedyś bawiło się na Małankach w Przemyślu, w Narodnym Domu”. Zaśpiewaliśmy wszyscy Mnohaja lita[5] i wypiliśmy toast. Koniec.

Ale nie do końca. Po chwili podchodzi do mnie taki starszy pan, który okazał się później przewodniczącym UTSK w Przemyślu. Twardy, zdecydowany komunista. Pyta:

– Panie, ktoś pan jest?

– Julian Bak.

– A skąd wyście się tu wzięli?

– No, mieszkam w Przemyślu, kupiłem dom i mieszkam.

– … Panie, zrozumcie i zapamiętajcie sobie. Że to co mogliście mówić sobie gdzieś tam w olsztyńskim, to nie znaczy, że możecie mówić sobie tu, w Przemyślu”.

Obok drugiego człowieka, etatowego pracownika UTSK, siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, którzy zlustrowali mnie wzrokiem z lewa na prawo, chociaż i przedtem dokładnie wiedzieli kim jestem i skąd przyjechałem. Prawda, przestraszyłem się, że dostanę zaproszenie na rozmowę, że stracę pracę, albo zaczną się pytania. Na szczęście nic takiego się nie stało… ale wspomnienie pierwszej Małanki w Przemyślu zostało na całe życie.

Kalendarium, podsumowanie, losowanie

My przyjechaliśmy w 1978 r. i zamieszkaliśmy w tym domu, na miejscu szwagra z żoną. Oni poszli mieszkać do teściów. Drugi brat żony studiował jeszcze w Olsztynie, ale przyjechał do Przemyśla w 1979 r., po czym od razu w 1980 r. uciekł do Austrii. Ten pierwszy brat też uciekł zresztą, tylko chwilkę później i nie do Austrii, a do Niemiec. Rodzice żony z kolei mieszkali w Pasłęku do 1983 r., wtedy przenieśli się do Przemyśla i mieszkali z nami, w jednym domu, do końca swojego życia.

Jeśli zaś chodzi o moją mamę, to w 1987 r. kupiłem stary dom w Łuczycach, niedaleko ukraińskiego cmentarza. Jak wyjeżdżaliśmy z żoną z Pasłęka, to mama strasznie płakała… ja jej powiedziałem: Mamo, poczekajcie, zrobię wszystko, żebyście do mnie przyjechali.

Pomogło szczęście. Gdy pracowałem jeszcze w Korytnikach to dostałem 4 talony na kupno samochodu. Zastępca dyrektora pyta mnie:

– Składasz podanie o losowanie auta? Bo ja składam.

– Panie dyrektorze, toż pan ma auto – mówię do niego, bo wiem, że ma malucha.

– Co z tego. To jest moje auto, a to jest auto z losowania – odparł jakby nigdy nic.

– A jeśli tak… to ja też składam.

– Głupi pan byłbyś, jakbyś nie składał.

I tym sposobem wylosowałem Zaporożca. Znów pożyczyłem pieniądze, kupiłem Zaporożca, potrzymałem go 8 miesięcy, potem go sprzedałem i kupiłem dom dla mamy.

W 1987 r. przyjechała więc do Przemyśla moja matka i dwie siostry. Mama miała już 90 lat, pożyła tu tylko 3 lata i tam, nieopodal cerkwi w Łuczycach jest pochowana.

Dlaczego tam? Bo od razu, gdy tylko przyjechała do Łuczyc, pierwsze co zrobiła to obeszła swoje nowe terytorium. Od razu spostrzegła cmentarz i cerkiew z rozwalonymi drzwiami, a dookoła niej śmietnisko, brud, porozrzucane butelki, publiczny szalet. Cmentarz był nieczynny, nikogo już tam nie grzebano. Mama nie myślała zbyt wiele, od razu poszła po miotłę i wiadro. Wszystko powymiatała, zrobiła porządek, postawiła ikonę, narwała kwiatów koło domu i zrobiła z nich bukiet do cerkwi. Później całymi dniami w lecie, gdy było ciepło, siedziała tam i się modliła.

Któregoś razu przyjechał profesor, konserwator zabytków z Krakowa razem z zespołem. Zajrzał do tej cerkwi i akurat zobaczył tam moją mamę, ten widok go mocno poruszył. Podszedł potem do naszego domu, zobaczył siostrę i zapytał:

– tak dziś gorąco, może dałaby nam pani szklankę zimnej wody.

– wody nie dam bo ciepła, ale mogę was poczęstować zsiadłym mlekiem.

W tym czasie siostra miała jeszcze krowę, a na podwórku stała piwnica w ziemi. W tej piwnicy stało wiadro, a we wiadrze stało zsiadłe mleko, ze śmietanką, ale takie, że można go było nożem kroić, jak galaretkę.

– w życiu takiego mleka nie piłem! – powiedział podobno profesor.

I właśnie po tej wizycie specjalna komisja w Krakowie zdecydowała, że cerkiew w Łuczycach będzie remontowana.

Szkoda, że mama nie zdążyła zobaczyć swojej cerkwi w pełnej krasie.



[1] Kobzar (ukr. Кобзар) – Nazwa obszernego zbioru twórczości poetyckiej ukraińskiego wieszcza narodowego Tarasa Szewczenki (1814-1861). Poezja Tarasa Szewczenki ma szczególne znaczenie dla Ukraińców, ze względu na silny, patriotyczny charakter, który przez stulecia kształtował emocjonalny stosunek do ojczyzny kolejnych pokoleń Ukraińców, szczególnie w diasporze.

[2] Kopiec Tatarski – najwyższe wzniesienie w Przemyślu (352 m n.p.m.), według miejscowej legendy usypany jako kurhan poległego w boju tatarskiego chana.

[3] Jerzy Stabiszewski (1935-1994) wybitny Przemyślanin ukraińskiego pochodzenia. Lekarz-chirurg, działacz społeczny, organizator i członek „Solidarności” w Przemyślu, Radny Miasta, Przewodniczący Przemyskiego Oddziału Związku Ukraińców w Polsce.

[4] Małanka (ukr. Маланка) – impreza noworoczna świętowana przez Ukraińców 13 stycznia. Według kalendarza juliańskiego, który do tej pory wykorzystywany jest w obrządku greckokatolickim jako kalendarz liturgiczny, jest to dzień 31 grudnia – imieniny Melanii – czyli z ukr. Małanki.

[5] Mnohaja lita (ukr. Многая літа) – piosenka, odpowiednik polskiego „Sto lat”.