Cudo dziwo Zielonka!

Wspomnienie Haliny Bodnar (z domu Fil), ur. w 1953 r. w Pasłęku

Był jeden taki rok, chyba wtedy gdy laliśmy stropy, że spaliśmy w stodole, na sianie, miesiąc czasu. Innym razem syn, będąc w 6-stej klasie podstawówki, w całym domu odbił stare tynki. Znowu kiedyś, gdy byłam w trzeciej ciąży, nie mogłam pojąć – to jak, nie pojedziemy do Przemyśla? Pojedziemy! Pojechaliśmy. Z brzuchem pobiałkowałam cały dom.

Ługi, porzeczki, lipa

Ja? Ja urodziłam się już na Prusach Wschodnich. Ale moi rodzice – Eudokia i Wolodymyr pochodzili z Roztocza. Dwie sąsiadujące ze sobą wsie: Żuków (dziś Kowalówka) i Gorajec. W naszym rodzinnym domu opowieści o tych stronach były codziennością, przy czym dużo więcej mówiła mama, niż tato. Na przykład, że we wsi działał teatr, w którym grała przeważnie role anielskie, ze względu na swoje kręcone blond włosy i błękitne oczy. Oprócz teatru był też ludowy zespół taneczny, jakieś kluby sportowe, mama wspominała też często elementy krajobrazu: gorajeckie ługi, kapliczkę gdzie jako dziecko chodziła codziennie zmieniać kwiaty. Moi rodzice byli muzykalni, a że oboje umieli szyć, to gdy szyli – śpiewali. Tato, choć mówił zdecydowanie mniej, to czasem wspominał, że mieli dość duży dom, koło którego rosły porzeczki i rozłożysta lipa, na którą wdrapywał się jako mały chłopiec.

Peterswalde

Wyszłam za mąż w 1976 r. za Stefana Bodnara. Najpierw mieszkaliśmy w okolicy Pasłęka, ale później mąż dostał pracę kierownika przychodni weterynaryjnej koło Ostródy. Tam osiedliśmy: Peterswalde, „Las Piotrowy”, przemianowany na Pietrzwałd. W Pietrzwałdzie urodziła się trójka naszych dzieci, mieszkaliśmy tam… aż 20 lat, lecz ja z tą wsią nigdy się nie zżyłam. Problem leżał we mnie, wszystko to dookoła było mi obce. Nie jestem z tych zabawowych i towarzyskich, którzy gdzie nie pójdą wszystkich zagadują. Czułam, że żyję na wygnaniu. Było mi źle, chociaż wszystko miałam! Była praca, bardzo przyzwoite zarobki, rodzina… czego chcieć więcej? A mi, ponad wszystko, ciągle było obco.

Na szczęście mieliśmy swoich ukraińskich przyjaciół w okolicy, mniej więcej z jednej generacji, z dziećmi w podobnym wieku. I właśnie gdy dzieci trochę odgrzebaliśmy, bo na początku z drobnicą to siedziało się w domu, zaczęliśmy prowadzić życie towarzyskie.

To w Dobrocinie u Romka i Ireny, to w Ostródzie u Oresta i Danusi… razem z nimi zaczęliśmy marzyć o powrocie do Przemyśla. Niby nic, spotykaliśmy się zazwyczaj w niedziele, po południu, wypiliśmy butelkę wina i snuliśmy wizję powernennia…

Halina z dziećmi i bratankiem. Słobity.

Wiśniowe sadki

To były marzenia, a konkrety: Nasz dom to była agronomówka, raczej byle jaka, klejona z nie wiadomo czego. Gdzieś po pięciu latach małżeństwa, kiedy stanęliśmy trochę finansowo na nogi, zaczęliśmy myśleć żeby kupić gdzieś ziemię i budować dom. Był to czas porządnych PGRów przy zakładach doświadczalnych ART Kortowo. Mąż był weterynarzem, powodziło nam się nieźle, mięso mogliśmy kupić co tydzień. Próbowaliśmy znaleźć działkę w Ostródzie, w Pasłęku, gdzieś koło Elbląga… ale zawsze było coś co nas hamowało, coś się nie zgrywało i nie pozwalało uwić stałego gniazda. Marzyliśmy bez końca o wiśniowych sadkach, jak u Szewczenki, idealizowaliśmy Przemyśl, była to dla nas Ziemia Obiecana, cudo dziwo.

Chociaż my nigdy wcześniej w tym Przemyślu nie byliśmy.

W polu kartofli

Ani mama ani tato nie mieli tutaj rodzeństwa, całe ich rodziny zostały wysiedlone na Ukrainę. Stąd my jak dzieci – ja i moich dwóch braci – nie mieliśmy ani wujków ani cioć. Byliśmy zawsze sami.

Mama nie dała się wysiedlić bo miała chłopca, studenta medycyny, który działał w organizacji. Nie wyobrażała sobie żeby go zostawić.

W polu kartofli przeleżała wysiedlenie, miała ze sobą butelkę wody i bochenek chleba.

A jak to się stało, że tato został tutaj sam – nie wiem. Byliśmy za mali żeby o to pytać, a potem to było dla nas normalne. Lecz mama w młodości miała swoją wielką miłość, jej narzeczony organizował kursy medyczne dla ukraińskich partyzantów i niestety z tego powodu też tragicznie zginął. Co ciekawe z pochodzenia był Polakiem, studiował we Lwowie. Mama z kolei chodziła do szkoły średniej we Włodawie.

O jej edukację zadbali wespół emerytowany dyrektor szkoły i nauczyciel, syn księdza, który uczył we wspomnianej Włodawie. Oboje stwierdzili, że mama powinna się dalej kształcić po skończeniu podstawówki, niestety była sierotą, więc nie było to takie proste. Wielkodusznie zdecydowali się finansować jej nauczanie. Niestety nie zdążyła zdać matury –  dwa czy trzy miesiące wcześniej szedł już front i dyrektor zdecydował się zamknąć szkołę.

Żona zabroniła

Obstawialiśmy z przyjaciółmi komu pierwszemu uda się zrealizować Powernennia. Padło na Romka, który obronił doktorat na ART i przeniósł się gdzieś pod Rzeszów, do filii Krakowskiej Akademii Rolniczej. Irena dostała pracę jako polonista w ogólniaku. Było mieszkanie służbowe, więc poszło gładko.

A my wciąż na dorobku. Ileż to mogliśmy mieć oszczędności… tyle co nic. Ale nasz przyjaciel Orest mówi tak: – Ja mam znajomego w Chicago, dawaj Stefan, jedziemy zarabiać na Przemyśl. To był czas wiz, koniec lat 70., do tego kryzys w Polsce. Gdy Stefan zaczął starać się o wyjazd to Służba Bezpieczeństwa proponowała mu współpracę w zamian za paszport. Mąż podobno odpowiedział: Przepraszam, ale żona zabroniła mi cokolwiek podpisywać.

Co śmieszne – Stefan dostał wizę, Orest nie. I co robić? Stefan mówił, że sam nie pojedzie. My go namawialiśmy, jedź…  i zgodził się, chociaż wszystko to nie było w ogóle przemyślane! Ja w ciąży z drugim dzieckiem, więc jedno trzyletnie w domu, drugie w drodze, a mąż w Ameryce.

Wrzesień, październik, listopad, grudzień. Ja w kółko wydzwaniam „Stefanie, wracaj. Stefanie, wracaj.” 13-stego stycznia wrócił, a w lutym urodziła się Marijka. Za to co zarobił kupiliśmy Zastawę, wymarzony samochód, ale też coś jeszcze zostało na koncie.

Конец фильма

A tu bach – Jaruzelski ogłasza stan wojenny i zamraża konta dolarowe. Конец фильма, stop orkiestra – pieniądze są ale nie można z nich skorzystać. Za to gdzieś za dwa lata Orest dostaje wizę, paszport i jedzie na rok do Stanów. Zarabia oczywiście więcej niż Stefan, raz-dwa z Danką kupują dom w Przemyślu. I w ten sposób dwie zaprzyjaźnione z nami rodziny, wspólnicy marzeń, zrealizowali swój plan. Przyszła kolej na nas.

Romek u siebie na uczelni usłyszał od studentki z Przemyśla, że ojciec chce jej na wiano kupić dom i ziemię we wsi pod Przemyślem, a ona tego nie chce. Zainteresował się co to za działka i razem z Ireną postanowili zobaczyć to miejsce. To było wiosną, podobno wszystko kwitło – gruszki, wiśnie, śliwki – sam kwiat! Dzwonią do nas podekscytowani i chwalą – jak tutaj ładnie. No ładnie, dobra. Stefan postanowił pojechać i zobaczyć na żywo. Tak, ładnie, faktycznie, wszystko kwitnie, potwierdza. Gdzie to jest – pytam. – No gdzieś za miastem, Zielonka to się nazywa. Ale nie martw się, sąsiad ma traktor i pług, to drogę odgarnie jak nas zimą śniegiem zadmucha.

Zabawa w berka

Ja ani tego domu, ani podwórka nie widziałam. Mieszkało tu starsze, bezdzietne małżeństwo, on Polak, ona Ukrainka. I miało swój koloryt: pan gospodarz jednego roku ten dom sprzedawał, a drugiego się rozmyślał. Z nami też bawił się w takiego w berka – raz sprzedawał, a raz nie. I to się ciągnęło prawie trzy lata!

To był luty, jakaś taka mroźna zima, budzę się rano i mówię do męża: – Stefanie, przyśniło mi się, że nasz gospodarz sprzedaje dom. I faktycznie – nazajutrz przychodzi telegram ze zgodzą – sprzedaje.

Pieniędzy mieliśmy tylko na połowę domu. Spieniężyliśmy karoserię Zastawy, która nie wiadomo już po co stała nam w garażu. Dolary były wciąż zamrożone, musieliśmy się zapożyczyć…

Ostatecznie sfinalizowaliśmy zakup w maju. W sierpniu pierwszy raz zapakowaliśmy dzieci do auta i przyjechaliśmy do Przemyśla. O mein Gott… od wiosny podwórko było niekoszone, pokrzywa sięgała wysokości drzwi domu. Tu ziemia jest bardzo żyzna, idealna dla pokrzyw. Chatka była malutka, stara… ludzie dobrzy – czarna rozpacz, nie takie to miało być!

Moje miejsce

Ale było coś co od razu dodało mi siły: woda. Na podwórzu stała stara studnia. Wiadro spuszczało się na łańcuchu. Ja uwielbiam wodę, od dobrej wody jestem uzależniona. A ta zimna woda ze studni… to było istne cudo dziwo! Takiej wody nigdy wcześniej w swoim życiu nie piłam.

I to sierpniowe słońce. Ja do dzisiaj pamiętam zapach powietrza i ziemi tych sierpniowych poranków… zakodował mi się w głowie na zawsze. Łapię go do tej pory, gdy wychodzę na podwórko pod koniec lata. Bez pudła, to był ten zapach.

A kiedy stanęliśmy na kopcu tatarskim… To był moment, kiedy poczułam siłę tej ziemi, energię i pewność, że to jest to, że jestem u siebie. To moje miejsce. To było takie uczucie, że nie tylko chodzę po tej ziemi, ale że ona mi coś daje. Słońce, wiatr, wodę… siebie, całą siebie.

Dało się? Dało.

Zaczęliśmy więc tutaj przyjeżdżać, budować, remontować. Co z pasieki miód ukręciliśmy, sprzedaliśmy to każdego roku przez miesiąc sierpień inwestowaliśmy w ten dom. Różnie to nam wychodziło, telefonów nie było, trudno było znaleźć majstrów. A jak już się znalazło to majstrowie ci przychodzili albo i nie. Materiałów nie było, bo to był czas, że niczego nie było… czasem się pisało jakieś durnowate wnioski, że musisz coś tam zrobić żeby coś dostać.

Był jeden taki rok, chyba wtedy gdy laliśmy stropy, że spaliśmy w stodole, na sianie, miesiąc czasu. Innym razem syn, będąc w 6-stej klasie podstawówki, w całym domu odbił stare tynki. Znowu kiedyś, gdy byłam w trzeciej ciąży, nie mogłam pojąć – to jak, nie pojedziemy do Przemyśla? Pojedziemy! Pojechaliśmy. Z brzuchem pobiałkowałam cały dom. Rok później jak najmłodsza córka miała 9 miesięcy – to jak, nie pojedziemy do Przemyśla? Pojedziemy! Pojechaliśmy.

Lecz wtedy to się przestraszyłam. Weszliśmy do tego domu… i się popłakałam. Chata nieczynna, surowy beton, kurzu tyle, zaduch. Ludzie, co ja zrobiłam, z malutkim dzieckiem w takie warunki!

A to dziecko tak cudownie się zachowywało! Tu, na podwórku wystawiałam jej leżak, u sąsiadów był mały piesek, więc do leżaka przywiązywaliśmy psa, od sąsiadów przychodziły też kury… Ola miała na co patrzeć, leżała i się bawiła. Czasem takie proste rzeczy rozwiązują problem, który zdawał się nie do przeskoczenia. I co? Dało się radę? Dało!

Słoiki z mięsem wekowałam w domu, na północy, także jechaliśmy zawsze naładowani jak tabor cygański. Na Zielonce miałam tylko małą kuchenkę elektryczną, ale byłam tak przygotowana, że dawałam radę i robotników na niej wykarmić i dzieci i nas. Jakoś to szło.

Wiatrołomy

A wcześniej! Gdzieś w Pietrzwałdzie czy w Glaznotach przeszła wielka nawałnica i nałamała dużo drzew. Lasy sprzedawały to drewno po okazyjnej cenie. Stefan mówi – a kupujemy, na dom. Nawieźliśmy wielkie bale modrzewia i świerka. Mało tego, Stefan pojechał któregoś razu do Przemyśla, a że miał kontakt ze wspomnianym wcześniej Włodkiem i ugadał z nim, że jakby jakiś transport szedł z Przemyśla na Gdańsk i wracał pusty to mógłby to drewno nam przewieść. Tak więc Stefan w Przemyślu, a mi człowiek na podwórko tirem wjeżdża i mówi, że po drewno przyjechał. A ja w życiu żadnego transportu nie organizowałam. Matko Boska Częstochowska, od czego zacząć. Po wsi nigdy nie chodziłam, ludzi nie znałam, tyle co na dzień dobry… no ale dobra – poszłam poprosić sąsiadów o pomoc. I mi pomogli.

Mama i brat Iwan mieszkali w Słobitach, 120 km od Pietrzwałdu. Mama narobiła pierogów z truskawkami i wysłała Janka motorem do mnie. Pierogi dla wnucząt rzecz święta. I akurat przyjechał gdy to drewno ładowali. Pytam go: – Myślisz, to bezpiecznie tyle drewna wysyłać z kimś obcym? Iwanie, a może ty pojedziesz do Przemyśla? I on się zgodził. Tylko nie mieliśmy telefonu żeby powiadomić mamę, więc siadł znów na motor, pojechał do Słobitów i wrócił. 250 km w dwie strony, no trudno.

Stąd w naszym przemyskim domu – stolarka okienna, drzwi, boazerie – wszystko z drewna z mazurskich wiatrołomów.

Stefan (po środku) z kuzynami. Roztoka

Z którego boku Sianu…

Po tym sierpniu cały rok żyliśmy Przemyślem. Na Wigilię zawsze modliliśmy się o jedno – żebyśmy szybko mogli tutaj się przeprowadzić. No ale nie mieliśmy pracy. Gdy mąż chodził za nią to jedno z kluczowych pytań brzmiało: „A z którego boku Sianu ma pan tę chałupę? A. No nie z tego co trzeba.”

Aż pewnego roku przyjeżdżamy, a że leżały już parkiety to patrzymy – podłoga z jednej strony zaczyna się podnosić. Byliśmy wtedy z psem i z synem, córki zostały u babci w Słobitach. Mówię do męża: – Stefanie, my musimy coś zdecydować – albo to sprzedajemy albo się przenosimy. Na to nasz druh Włodek poradził: – tworzą KRUS w Przemyślu, tam mój kolega, weterynarz jest dyrektorem. Może któremuś z was da pracę.

I faktycznie! Jedno z nas może dostać pracę. „Bo mąż z żoną jak pracują to niehigienicznie”, tak nam powiedziano. Trzeba było umieć jeździć autem, potrzebowano kogoś od wypadków rolniczych, więc padło na Stefana. W ten sposób zdecydowaliśmy się, że będziemy się przenosić. Tak ad hoc!

Jest koniec sierpnia – zostawiamy dużego Fiata, psa u sąsiadów, wsiadamy w pociąg i jedziemy organizować przeprowadzkę. Przyjechaliśmy do Pietrzwałdu, pamiętam jak dziś tę pogodę, czarne chmury… takie straszne, złowieszcze, przedburzowe. I wszyscy raptem potrzebują weterynarza! Stefan w jeden dzień mąż 3 mln zł zarobił. A w Przemyślu miesięczną pensję mu dawali 2,5 mln zł. Stefan raptem zmienia zdanie – nie wracamy, no jak. Z czego będziemy żyć?

Spojrzałam na tę agronomówkę i ręce mi opadły. Ja tam ginęłam. Psychicznie zaczęłam wysiadać, było mi tak źle, że nawet nie wiem jak to wyjaśnić. I mówię do Stefana – nie. Zostawiamy ten dobrobyt jaki by nie był i wracamy, koniec.

Pierwsze pszczoły

Od czego ja miałam zacząć to pakowanie? Syn ładował książki do kartonów. Ja dalej nie wiedziałam za co się złapać. Mimo wszystko tego gractwa się nazbierało… ale jak zobaczyłam te spakowane książki to jakoś poszło.

Mąż zadecydował, że pierwsze jadą pszczoły. Potem my. W transporcie niektóre ule się rozszczelniły i pszczoły zaczęły się roić. Na szczęście udało mu się to opanować i szczęśliwie dojechać na miejsce.

Maluch Powernennia

A my… jeszcze całą noc przed wyjazdem pakowaliśmy się. Nad ranem odprawiliśmy drugą ciężarówkę z transportem, wsiedliśmy w Malucha koło 5-tej rano i wio. Robiliśmy przerwy do jakiś czas, byliśmy zmęczeni, niedospani… to że dojechaliśmy żywi to po prostu cudo dziwo.

A jeszcze jak tylko kupiliśmy ten dom na Zielonce to mówimy do dzieci, żeby w Pietrzwałdzie nie rozpowiadały, że będziemy się wyprowadzać, bo nie wiadomo kiedy to nastąpi. Ale gdzie tam! Jakoś miałam otwarte drzwi i naraz słyszę z podwórka czego my tam nie mamy na „naszych Zielonkach”. Dzieciom tylko powiedz „nic nie mów”…

Dom kupiliśmy w maju 1983 r., a wprowadziliśmy się do niego 3 września 1994 r. Skończyłam wtedy 40 lat. Jak ten Mojżesz prowadził swój lud przez pustynię do Ziemi Obiecanej, tak samo ja – skończyłam 40-stkę i przejechałam do Przemyśla.

Nasza szkoła

Zdecydowaliśmy się na 2,5 mln zł pensji, pięcioro ludzi w rodzinie – skok na główkę. A w domu – ha! Ni wody, ni centralnego ogrzewania, węgiel niekupiony, piec niepodłączony… Stefan wstawał o 5-tej rano i jeździł do Przeworska, tam go szkolono. Mąż zawsze był sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, a tutaj miał kierownictwo, musiał się jakoś odnaleźć, a że był tym od wypadków rolniczych to szybko poznawał teren.

Syn został w szkole średniej w Białym Borze, najmłodsza córka miała już pójść tu do przedszkola, a średnia do Szaszkiewiczówki – szkoły z ukraińskim językiem nauczania. Pojechałyśmy więc ją zapisać. Wsiadłyśmy do autobusu 8:10, idziemy ulicą Smolki w dół, widzę budynek szkoły, tabliczki. Wchodzimy… a drzwi zamknięte. Spanikowałam trochę, szarpię, stukam, obchodzę budynek dookoła i widzę boczne drzwi. Te były otwarte, jak się dowiedziałam, żeby dzieci głównym wejściem piasku nie nanosiły.

Do dziś pamiętam jak dyrektor Bak był ubrany, jak wyglądały nauczycielki. Baka pamiętam jeszcze z cerkwi z Pasłęka, to był przystojny mężczyzna, robił wrażenie na kobietach. A wychowawczyni mojej Marysi, pani Ania, młodziutka, fantastyczna nauczycielka, później wspominała, że się mnie przestraszyła, bo głośno mówiłam i ekscytowałam się tymi zamkniętymi drzwiami. Moja córka, od urodzenia artystka, była dość chaotyczna, wiedziałam, że ktoś powinien jej pomóc w jaki autobus wsiąść żeby wrócić do domu. Na szczęście w jej klasie była dziewczynka z Zielonki i jej ze wszystkim pomogła.

Jak tylko otworzyli szkołę w Przemyślu, ja w Naszym Słowie czytałam o uczniach i tam między innymi było o Kasi, córce Oresta i Danusi, o jej osiągnięciach jako uczennicy. I tak mi strasznie szkoda było, że Kasia już tam jest, chodzi do ukraińskiej szkoły, a moja Marysia, jej równolatka jeszcze nie. My też chcieliśmy do tego Przemyśla! Więc gdy już trafiliśmy do naszej szkoły to aklimatyzacja przeszła bardzo sprawnie. Energia szkoły była niesamowita, i młodej kardy nauczycielskiej i zdolnych, mądrych uczniów, no cudo dziwo!

Kobieta pracująca

Niedługo po przeprowadzce zaczęły kończyć się pieniądze. Zostawiliśmy Malucha, a Fiata Kombi sprzedaliśmy. To nas trochę podratowało, ale na krótko… bo był niewykończony dom do zagospodarowania. Przyszły trudne chwile i myśli – z czego będziemy żyć?

I zdarzyło się kolejne dziwo. Była połowa stycznia, po nabożeństwie wieczornym przed świętem Jordanu, na schodach przed cerkwią spotkałam znane mi jeszcze z Pasłęka dwie Marijki, nauczycielki z naszej szkoły. Nie pamiętam kto zagadnął pierwszy, ale przyznałam się że nie mogę znaleźć pracy… a na to jedna z nich, że dyrektor właśnie dostał pieniądze na etat dla sekretarza szkoły. Od razu następnego dnia poszłam do dyrektora z deklaracją, że jestem chętna, choć o szkole i jej funkcjonowaniu nie mam zielonego pojęcia. I dyrektor się zgodził, nie miałam żadnej konkurencji. Zaczęłam pracę 15 lutego. Gdy dostałam drugą taką pensję jak mój mąż, chyba nawet kilka złotych wyższą. No to już wtedy byliśmy milionerzy. Wiedziałam, że przeżyjemy.

Na początku papiery leżały wszędzie. Szkoła kilka lat działała bez administracji. Pojęcia bladego nie miałam jak się za to zabrać. Ale powoli jakoś i tego się nauczyłam. To było moje najcudowniejsze miejsce pracy. Pokochałam tę naszą szkołę bardzo, jej dynamikę i ludzi, którzy ją tworzyli. Kolejny raz poczułam, że to moje miejsce.

Ule „Matek” Stefana. Zielonka

Stefan jakoś do wiosny dociągnął w tym KRUSie, ale tak tej pracy nie lubił, że zdecydował się otworzyć własną lecznicę. Już trochę po terenie pojeździł i zorientował się, że po tej stronie miasta nie ma przychodni weterynaryjnej. A dookoła wsie Nehrybka, Grochowce, Pikulice… był też zakład wylęgu drobiu, gdzie przychodzili chłopi kupować kurczęta, a on tam ulokował swoją działalność. Początki były trudne, wiadomo, nie było rozkosznie, ale nie brakowało nam do 1-ego.

A w październiku tego samego roku co my, przeprowadziła się do nas moja mama ze Słobitów. Przyjechał też brat ale on już miał narzeczona w Kanadzie i był na tak zwanym wylocie. Mama to była dla mnie wielka pomoc. Zaczęła zagospodarowywać to nasze zarosłe pokrzywami podwórko, przekopywać pagórki, wysiewać i ukwiecać ogród. Zaczęło to w końcu jakoś wyglądać.

8 taczek marchewki

Lecz zanim to nastało to pierwszej wiosny to było błoto po kolana, tonęliśmy w nim beznadziejnie. Mówią, że tu każdy to przechodzi i tak jak każdemu nam też wydawało się, że my z tego błota się nie wygrzebiemy… Ale mimo wszystko ja się tą ziemią bardzo cieszyłam. Tak dużo wszystkiego nasiałam, że pierwszego roku zebrałam 8 taczek marchewki. Miałam też 300 krzaków pomidorów! Te pomidory leżały na stertach jak w Ukrainie w kołchozie… a jakie były aromatyczne, pychota! Jeszcze czarną porzeczkę mieliśmy nasadzoną, ale później skup zaczął szwankować. No i pasieka! Z północy przyjechało z 50 uli, nie było to tak dużo jak teraz ale się już zaczynało.

Ważne było też, że blisko był Gorajec i Żuków. Zaczęliśmy tam częściej jeździć. Szczególne znaczenie miał dla nas stary cmentarz, który znajdował się na skraju wsi, pośrodku młodego lasu. To mama nas motywowała, braliśmy motyki, łopaty i centymetr po centymetrze zaczęliśmy ten cmentarz przywracać do życia.

Wystarczy centymetr zrobić i dalej pójdzie.

Mama rozpoczęła też starania o upamiętnienie ofiar pacyfikacji swojej wsi, której jako 20-sto letnia dziewczyna była naocznym świadkiem.

Tak się złożyło, że atak na wieś rozpoczął się z drugiej strony i gdy doszedł do domu, w którym mieszkała moja matka, to przyszedł rozkaz, żeby przestać strzelać. Stryjna mamy powiesiła nad drzwiami ikonę, może to ona ich ochroniła? Zabrali im tylko krowę. Ale ta krowa w nocy i tak uciekła i do domu wróciła.

Najpierw była pacyfikacja, później wysiedlenie na radziecką Ukrainę. Po tym wieś opustoszała. Moja mama została ze swoją przyjaciółką, Marijką. Wspominała, że były one dwie, psy, koty… i może trzy rodziny, garstka ludzi dosłownie. Mimo to, one dwie, na Boże Narodzenie, poszły zakolędować pod okna, w których paliły się jeszcze światła.


Wydaje mi się, że nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż moja Zielonka. Podejrzewam, że w Edenie jest tak jak tutaj. Są góry, czyste powietrze, wiatr, woda… i ta siła, która mnie 40 lat do siebie przyciągała… zanim wciągnęła na dobre.

Pszczoła robotnica. Zielonka.

One thought on “Cudo dziwo Zielonka!

  1. Fajny projekt,ciekawe wspomnienia znajomych osób.W temacie dzwonów dla Henryka,chciałbym się obiektywnie wypowiedzieć.Miałem 11 lat,kiedy on umarł,kilka razy pojawiał się w salce katechetycznej,na ul Szopena.Budził powszechny strach wśród dzieci,z tą swoją laską z dwoma wężami…..,może i swoje przeżył,może i był ikoną dla naszego środowiska,ale dla nas dzieci był tylko zgorzkniałym starcem,którego dzieci się bały…Podejścia do dzieci nie miał żadnego w przeciwieństwie do mitrata,a pózniejszego biskupa Majkowicza .niech im ziemia….

Komentarze są zamknięte