Co to za życie bez rzeki?
Iwan Warchił, ur. 1936 r., we wsi Krempna powiat Jasło
W sumie mogłem w tej Ameryce zostać, ale bardzo tęskniłem – za synem i za przyrodą. Mieszkałem na Manhattanie, tam były same drapacze chmur, na ulicy nie widać było słońca, nie było naturalnego światła, wszystko było zasłonięte budynkami. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zachciało się wrócić do drzew, do swoich drzew.
Lód czy woda płynie
Mama urodziła nas dziesięcioro. Przede mną była siostrzyczka, ale żyła tylko dwa tygodnie. Na zachodzie ostatnia urodziła się też dziewczynka i też jako dziecko umarła.
Dzieciństwo? Słońce grzało wtedy nie tak anormalnie jak teraz. Cały czas siedzieliśmy w Wisłoku – to była cudowna rzeka! Woda w niej była przejrzysta i czysta. Gdy pasłem krowy i zechciało mi się pić to schodziłem w dół, kładłem się na brzuchu i piłem prosto z rzeki. Były też miejsca głębsze, gdzie się dało skakać. Nad rzeką byliśmy codziennie. A jednej zimy Wisłok zamarzł. Bałem się wejść na szklistą taflę, patrzyłem i nie mogłem poznać czy to lód czy woda płynie.
Na Wielkanoc, my chłopcy, robiliśmy sobie takie sikawki z konarów bzu, bo w środku gałęzi bzu jest taka miękka część, którą można wydłubać. I my tak od rana do wieczora w lany poniedziałek biegaliśmy dookoła rzeki i chlapaliśmy się z tych sikawek.
– Nie możecie nic jeść od rana do zachodu słońca, a jak zjecie to wam strupy na twarzy powyskakują – mówiła mama przed wigilią. Nikt nie chciał mieć strupów, więc nie podjadaliśmy. Uprawiano u nas len, w dużych ilościach. Zdawało się go do takiej wytwórni, gdzie tłoczono z niego olej, a to co było efektem ubocznym wykorzystywało się potem w kuchni – mama na wigilię robiła z tego „bobalki”. Nie powiem, żeby były smaczne, ale jako jedno z wigilijnych dań musieliśmy je jeść.

Narty, co się przydały
W 1939 r., gdy Niemcy napadli na Słowację, nad Krempną przelatywało wiele samolotów w kierunku Słowacji. Okna w domu aż drżały. Zrzucano takie płonące worki napełnione fosforem, po całej okolicy się potem paliło. Zrzucono też trzy bomby, jedna z nich spadła za rzeką przy łącze, tam gdzie mieszkał mój dziadek. Zrobiło się bajoro, podeszła do niego woda z rzeki.
Pod koniec zimy 1945 r. przez naszą wieś przechodziło dwóch ukraińskich partyzantów. Topił się już śnieg, a oni mieli narty. Chyba im przeszkadzały, bo gdy mnie zobaczyli to mi je oddali. Powiedzieli, że jeśli będą tędy wracać to je kiedyś odbiorą, a jeśli nie – to są moje. Te narty mi się bardzo przydały, całą zimę na nich przejeździłem, nie miałem tylko kijków. Podpatrzyłem jednak, że tato przygotował sobie z leszczyny tyki z rozwidleniem, pewnie chciał zrobić z nich grabie. Nie myśląc wiele pociąłem te tyki żeby zmajstrować sobie kijki do nart. Tato mi wtedy nieźle wlał, jedyny raz życiu.
Śniegu potrafiło napadać tak z metr wysokości, albo i więcej. Gdy słońce z góry przygrzało i śnieg topił się, po czym znowu zamarzał, to jeździło się po nim jak po lodowej skorupie. Na nartach wyżywałem się maksymalnie… Ciekawe czy teraz też dałbym radę.
Nie jecie, a żrecie!
W naszej okolicy front przecięła radziecka partyzantka generała Kołpaka. Przyszli do nas do wsi, kwaterowali się u mojego dziadka, za rzeką. Grabili wszystko co żywe, mieli wielkie sagany, porozkładali je nad wodą i gotowali w nich mięso. Moja ciotka w złości powiedziała im, że nie jedzą, a żrą. Na to jeden z partyzantów wyciągnął pistolet i wymierzył w jej stronę… na szczęście nie strzelił. Linia frontu przechodziła przez Polany, rozciągała się między Duklą a Świdnikiem i zaczepiała o naszą wieś. To znaczy, że przez pół roku mieliśmy po sąsiedzku linię frontu. Wybuchy wybuchami, ale ci stacjonujący w okolicy żołnierze wszystko nam zjedli, nie mieliśmy potem z czego żyć, bieda była straszna.

Przed kulami chowaliśmy się siedząc w piwnicy, w skarpie, u rodziny Petryków. W ich domu Niemcy zrobili sobie radiostację. Ale kabel puścili nie w ziemi, a po słupach – górą i Moskale to przyuważyli. A w związku z tym, że radiostacja to ważny punkt, to jak zaczęli walić seriami… strasznie zniszczyli ich dom, zabili kilku Niemców, a całe podwórze przeryli pociskami. W tej piwnicy siedziało nas kilka rodzin. Gazy od wybuchów tak pchały drzwi do środka, że nie można było ich utrzymać. Mężczyźni przykładali pierzyny do drzwi i tak je trzymali, żeby drzwi uszczelnić, utrzymać. I jak to jest – człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi – żaden pocisk nie spadł na nasz schron.
Jak przyszli Niemcy to zabrali nam wszystkie żarna, a żarna w ogóle to nazywaliśmy młyńcami. Tato kombinował i załatwił jakoś z sołtysem, że ten na noc przyniósł nam młyniec i jakoś namełliśmy sobie trochę mąki. Niemcy wymagali też, żeby im oddawać inne produkty – masło, ser i mleko.
Własny bochenek chleba
A broni to mieliśmy od cholery. Czy strzelałem? Strzelałem, ale dali mi karabin z obciętą lufą, taki krótszy. Stawialiśmy sobie flaszki i do nich mierzyliśmy. Pewnego razu, gdy pasłem krowy przy potoku, znalazłem karabin pod mostem. Mówię to ojcu, a ojciec na to: to ja go tam schowałem. Tato w ogóle zakonserwował znalezioną broń i chował ją gdzieś koło chaty. Gdzie dokładnie to nie wiem. Tato miał też pistolet, ale bez ładunku. Ktoś jednak doniósł, że ojciec go ma, przyszli wtedy Rosjanie i pistolet zabrali.
Gdy wojna się skończyła, skończyła się też zima, przyszła wiosna, przednówek i nie było co jeść. W zimie to mama pod śniegiem gdzieś jakąś zmarzniętą brukiew znalazła, zrobiła nam z tego zupę i my to jedliśmy. Moim marzeniem z tego czasu było mieć własny bochenek chleba. Tato poszedł w kierunku Gorlic, tam gdzie nie było frontu i przyniósł trochę kartofli i jakiegoś zboża w worku. Trzeba było zrobić remont kuchni, bo pocisk ją zniszczył. Z pomocą przyszedł wujek Wasyl, mama ugotowała mu pięć kartofli. Ja tak patrzyłem na niego i myślałem, żeby on mi chociaż jednego zostawił. A on zjadł wszystkie.
Na szczęście później tato poszedł za robotą do lasu jako pracownik państwowy. I w związku z tym dostawaliśmy paczki UNRA z Ameryki. W paczkach było kakao i czekolady i cukierki i soki i ser żółty.
Niby był koniec wojny, ale ludzie cały czas przeczuwali, że coś niedobrego się może wydarzyć. Gdy tylko z Jasła przyjeżdżała milicja, to my od razu: tobołki na plecy, krowa za sobą i wio do lasu! Przychodziło UB, przychodziło wojsko, ludzie cały czas byli gotowi zostawiać dom i uciekać. Tak żyliśmy z dobry rok czasu.
Ten widok
25 maja 1947 r., to było jakoś w niedzielę, przyjechało Wojsko Polskie, zebrano ludzi z całej wsi i jakiś oficer do nas przemawiał. Nie wiem do końca co, bo języka polskiego wówczas nie znałem. Dwa dni później, we wtorek nad ranem, pod nasze okna podszedł żołnierz i powiedział, żebyśmy się pakowali, bo za dwie godziny będą nas wywozić. Ludzie zaczęli się pakować, co było robić.
Mama kazała mi pójść na łąkę i wziąć krowę. Poszedłem, popatrzyłem wtedy na te góry, skoncentrowałem się, bo pomyślałem – muszę ten widok dobrze zapamiętać… pewnie już tutaj nigdy nie wrócę.
Jak z rodziną wyjeżdżasz na wczasy to ile czasu potrzebujesz żeby się do wyjazdu przygotować? No tak do dwóch tygodni, z przygotowaniem auta, żeby niczego nie zapomnieć… a my mieliśmy dwie godziny żeby spakować swoje życie na wojskowy samochód.
Co wzięliśmy? Przede wszystkim krowę i to na całe szczęście, bo ona nas utrzymała przy życiu. Zawieźli nas do Jasła, a z Jasła pociągiem jechaliśmy dwa tygodnie. Pierwszy raz w życiu byłem w pociągu. Jechało nas dwie albo trzy rodziny w składzie, wagonie bez dachu, ludzie i zwierzęta. Zapytałem wtedy takiego pana starszego, który był cieślą, kto kieruje tym pociągiem. On pokazał mi na druty i wajchy z boku. Po drodze nie było też za bardzo co jeść, przy czym my jak my – ale najważniejsza żeby krowa. Jak pociąg się zatrzymywał na kilka godzin, to ojciec biegł, to trochę siana komuś zabrał, albo jakiejś trawy narwał żeby krowę nakarmić. Dojechaliśmy tak do Strzelec Krajeńskich koło Gorzowa Wielkopolskiego. Tam nas osiedlili w poniemieckiej wsi Ogardy.

Pusta trupiarnia
Gdy przyjechaliśmy od razu rozejrzałem się po okolicy i byłem zrozpaczony. Jak my tutaj będziemy żyć bez rzeki?
Było tylko jeziorko i to zarosłe. Koło niego stała trupiarnia. Tak na to mówiono, a naprawdę było to jakieś mauzoleum po bogatych Niemcach. Nas przywieźli do pałacu takiego i osiedlili w nim dziesięć rodzin. Warunków do mieszkania nie było, nie było kuchni, nie było szaletów. W każdym razie to co zobaczyliśmy to te trumny z trupiarni powyrzucane przez Rosjan do pobliskiego jeziorka.
Mama płakała codziennie, dobry miesiąc. I cały czas myślała, że wrócimy. Ale nie wróciliśmy.
Na samych rafkach
Miałem wówczas już dwa lata opóźnienia w nauce, lecz przyjęto mnie do drugiej klasy. W co chodziłem ubrany? Miałem guńkę, z sukna z wełny owczej, które produkowaliśmy na krosnach we własnym zakresie. Potem to się dawało to do stupu, czyli do takiego zbicia. Tworzyło to gruby materiał na ciepłą odzież. Miejscowe dzieci śmiały się ze mnie, bo nikt tam niczego takiego nie miał, tylko ja.
Nie miałem też w co się obuć. Raz nauczycielka zrobiła nam wycieczkę, tak strasznie przeżywałem, bo wszystkie dzieci miały buty. Jak ja miałem iść z nimi bosy?
Tato poszedł do pracy w PGRze, dostawał tam trochę zboża, które woził do młyna. Zaczęliśmy piec chleb i zrobiło się trochę lepiej. W jednym z opustoszałych pomieszczeń pałacu zrobiłem sobie warsztat. I zbierałem różne części do roweru, a koledzy ze szkoły widzieli to i gdy tylko jakąś część znaleźli to mi przynosili. I ja z tego wszystkiego złożyłem aż trzy rowery! Najgorsze, że nie mieliśmy ni dętek ni opon. Więc z górki zjeżdżaliśmy na samych rafkach.
Dziesięciu kolegów
Milicjant z paskiem pod brodą i bagnetem pod pachą przez rok chodził obok naszego pałacu i nas pilnował. „Przecież to bandyci przyjechali, z siekierami śpią…” i tak dalej. Ale nasi sąsiedzi szybko rozumieli, że my nie jesteśmy żadni bandyci, a ludzie pracowici, bo z gór, zahartowani do ciężkiej roboty w niełatwych warunkach.
W szkole miałem nauczyciela matematyki i fizyki, on nas strasznie pilnował. Wieczorami chodził po wsi z latarką i sprawdzał czy aby się gdzieś nie zbieramy, kazał nam siedzieć w domu i odrabiać lekcje. Przy czym traktował nas równo, nie robił problemu z tego powodu, że jesteśmy Ukraińcami. I pchał nas w naukę. Gdy skończyłem podstawówkę to pojechałem do Poznania do technikum budowlanego. Było mi smutno, bo bardzo tęskniłem za rodziną i za kolegami. Było nas dziesięciu chłopców w paczce, wszystkich przywieziono w Akcji „Wisła”, wszyscy byliśmy rówieśnikami. I zamiast się uczyć, jak tylko słyszałem odgłosy jadącego pociągu to myślałem – kiedy pojadę do domu i się z nimi spotkam.

Byłem taki zagubiony, dodatkowo w dużym mieście i nowym dla mnie polskim środowisku. Bałem się bardzo, żeby nowi koledzy się nie dowiedzieli, że jestem Ukrainiec, a z drugiej strony tęskniłem za czymś swoim. Dlatego kupowałem rosyjskie książki, ukraińskich nie mogłem. I czytałem po kątach te parszywe radzieckie wydania o rewolucji październikowej. Dziś bym tego do ręki nie wziął, ale wtedy to była jedyna szansa na poznanie chociażby swojego alfabetu.
Był taki nauczyciel, wychowawca w internacie, nosił bardzo grube okulary, on mnie zaczął wypytywać skąd jestem, a ja się tego bardzo przestraszyłem. On się domyślił i chciał się tylko upewnić. Był też inny nauczyciel, jego przezywali Kaban, przyjechał gdzieś z Rosji, do wychowania młodzieży zupełnie się nie nadawał, był po prostu ordynarny. Dziś taki człowiek nie mógłby pracować z młodzieżą. Ale wtedy to była norma.

Służba
Gdy skończyłem technikum pojechałem po nakaz pracy i zastał mnie tam Poznański Czerwiec. Rodzice bardzo przeżywali, a gdy bezpiecznie wróciłem to była ogromna radość, że jestem żywy. Nakaz pracy wybrałem we Wrocławiu. A stamtąd zabrano mnie do wojska do Zgierza do artylerii przeciwlotniczej. Dorobiłem się stopnia kaprala. Starsi rangą znęcali się nad nami, przeganiali po bagnach i innych trudnych terenach. Już myślałem, że tego nie przeżyję. Raz nas tak wymazali w tym błocie, że mój karabin się gdzieś zabrudził i dostałem dwutygodniową karę. Codziennie musiałem się meldować ze spakowanym plecakiem, ekwipunkiem i czystą zbroją. Myślałem, że nie wytrzymam. Ale wytrzymałem, wszystko się wytrzymuje.
Strach i przykładność
Po wojsku wróciłem do Wrocławia. Chodziłem tam do ukraińskiego klubu, mieliśmy swoje towarzystwo. Któregoś razu na zabawie tanecznej, gdy miałem z kolegami swój stolik, przysiadł do nas pewien mężczyzna, z żoną i siostrzenicą. Dziewczyna studiowała we Wrocławiu zaocznie prawo, mieszkała w Legnicy. Z grzeczności zatańczyłem z nią ze dwa tańce. Następnego dnia, przychodzę do klubu, a tam opiekun, stary partyzant bez nogi, mówi do mnie: – Iwaś, a ty umówiłeś się z Zosią? Nie – opowiedziałem. A on na to: – a widzisz, a ona by chciała.
Zosia pochodziła z Radawy, jej ojciec był sołtysem, razem z jej matką mieli pięć córek i najmłodszego syna, który niestety zmarł. W związku z tym, że ojciec był Ukraińcem, a matka Polką, chociaż z rodziny mieszanej, to syn miał iść po ojcu, a córki po matce. Ojciec Zosi, jako sołtys, dowiedział się wcześniej, że będzie wysiedlenie, więc sam zabrał rodzinę i wyjechał do Jaworowa koło Legnicy. Niestety miał wypadek, koń go kopnął i szybko zmarł. Matka z córkami została sama. Ciężko pracowała w szkole jako sprzątaczka i bardzo się bała żeby nikt się nie dowiedział, że jest z mieszanej rodziny. Dlatego też córki wychowała na przykładne Polki.
No a ten mi mówi, żeby się z nią spotkać. Myślę, myślę… czemu nie, fajna dziewczyna. Chociaż prawdę mówiąc miałem wtedy już jedną dziewczynę we Wrocławiu, ale w tym przypadku przewaga była taka, że Zosia była w pewnym sensie swoja. Nie mówiła co prawda po ukraińsku, ale ja sobie tłumaczyłem, że dla mnie na pewno się nauczy. No i tak jakoś wzięliśmy ślub, wszystko było dobrze. Ale po jakimś czasie zacząłem odczuwać, że ona do Ukraińców nastawiona jest niechętnie. A nawet jak nie ona to już na pewno jej siostry.
Gdy urodził się nasz syn i miał kilka lat to brałem go do cerkwi. Ona wtedy obawiała się, że go zobaczą, w szkole mu będą dokuczać. Ja jednak nie mogłem tak łatwo odpuścić i się zgodzić żeby syn nie poznał tego co było mi szczególnie bliskie. Dopiero gdy skończył 25 lat i wyjechał do Krakowa to postanowiliśmy się rozstać.
Za ladą
W `81 pojechałem do Ameryki, do New Yorku. Tam pracowałem w sklepie mięsnym u Ukraińca. Pracę mi załatwił kolega z Wrocławia, taki Lubko. Pracowałem w sklepie po 10 godzin i to było coś strasznego. Piątek po południu był dobry, sobota była wspaniała, bo ludzi było dużo i nawet chwili spokoju żeby coś przekąsić. Za to w tygodniu, przyszło parę „customerów” i to wszystko. Resztę czasu człowiek stał za tą ladą, patrzył na zegarek i myślał kiedy te 10 godzin minie. Jeszcze zasada była taka, że nie wolno było usiąść. W sklepie pracował też Niemiec, Polak, i kilku Ukraińców. Ja języka angielskiego nie znałem, ale przychodziło sporo Rosjan i Polaków, ich głównie obsługiwałem. Gdy zaś trzeba było mówić po angielsku, to koledzy mi pomagali.
Jeździliśmy wtedy na „Sojuziwkę”, tam był taki ośrodek ukraiński gdzie odbywały się zabawy, koncerty. W sumie mogłem w tej Ameryce zostać, ale bardzo tęskniłem – za synem i za przyrodą. Mieszkałem na Manhattanie, tam były same drapacze chmur, na ulicy nie widać było słońca, nie było naturalnego światła, wszystko było zasłonięte budynkami. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zachciało się wrócić do drzew, do swoich drzew.
Wygrał Przemyśl
I tak wróciłem do Przemyśla, byłem tu rok czasu i szukałem działki pod budowę domu. Cały Przemyśl schodziłem wtedy na piechotę. Jeszcze w `75 założyłem książeczkę mieszkaniową w spółdzielni. Przejeżdżałem kilka razy przez Przemyśl, jadąc na Ukrainę, miałem wtedy Syrenkę i spodobało mi się to miasto. A jak wracałem z Ameryki to jeszcze zastanawiałem się i doszedłem do wniosku: pojadę do Krynicy, do Sanoka i do Przemyśla, popatrzę gdzie by najlepiej było się osiedlić. W Krynicy podobała mi się jedna działka, dom był do rozbiórki, ale miejsce było ładne. Jednak wygrał Przemyśl. A dlaczego? Bo mogłem odbierać i radio i telewizję z Ukrainy, to przeważyło. No i była rzeka!
Jeszcze jeden Ukrainiec!
W Legnicy pracowałem jako inspektor nadzoru budowlanego. Czytałem czasopismo branżowe „Fundament” i tam było ogłoszenie z Przemyśla, że potrzebują inspektora. Tak sobie myślę, że skoro chcę tutaj zamieszkać to pojadę. Bardzo sympatycznie mnie przyjęto. Prezes pytał trochę o Amerykę, skoro jest tam tak dużo „waszych ludzi” to czemu nie zostałem. Odpowiedziałem, że chciałem wrócić w swoje strony. A dlaczego do Przemyśla? Powiedziałem, że jestem z Łemkowszczyzny, że moja parafia należała do diecezji przemyskiej, to miasto jest mi w pewien sposób bliskie. Przyjął to do wiadomości.
Nie mniej jednak dwie osoby w spółdzielni mieszkaniowej robiły mi problemy – radca prawny i kierownik działu członkowskiego. Nasz wspólny znajomy wyznał mi kiedyś, że podobno między sobą komentowali sprawę słowami: jeszcze jednego Ukraińca nam w Przemyślu nie trzeba.
Sądziłem się z nimi dwa lata, mam wszystkie dokumenty, a chodziło po prostu o możliwość otrzymania mieszkania. Wreszcie zwróciłem się do prokuratury w Warszawie, prokuratura skierowała sprawę do prokuratury w Przemyślu. Wygrałem proces w sądzie i prokuratura nakazała spółdzielni żeby mi przekazali to mieszkanie. Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że żona ze mną przyjedzie, ale ona powiedziała, że jej akcent przemyski nie odpowiada. Chociaż jej mama mówiła takim właśnie śpiewnym akcentem jak Przemyślanie.
W każdym razie dostałem trzypokojowe mieszkanie, 60 metrów kwadratowych i mieszkam tam sam do dziś. To jest Osiedle Rycerskie, z domu mam widok na cały stary Przemyśl. To mnie psychicznie trzyma przy życiu. Gdyby naprzeciw były okna drugiego bloku to bym zwariował. A tak – wychodzę sobie na balkon i widzę cały świat. Widzę jak dzieci bawią się na boisku, niebo widzę, dużo zieleni i drzewa…
W czasie mojej pracy nadzorowałem między innymi remont byłego greckokatolickiego seminarium przy ulicy Basztowej, naszej greckokatolickiej katedry i budowę dzwonnicy. Urywałem się z roboty, miałem problemy, bo robiłem to często i nie miałem jak się usprawiedliwić. Więc postanowiłem przejść na rentę, a później na emeryturę.
Telefony
Mam rodzinę w całej Polsce. Siostrę z rodziną w Szczecinie, dwie siostry w Zielonej Górze, brata w Legnicy, siostrę w Międzyrzeczu, bratanka w Poznaniu, siostrzenicę w Krakowie, więc gdy tylko mam czas to często jeżdżę i ich odwiedzam. W tej chwili zaprasza mnie kolega Wasyl z Trzebiatowa, nawet dzisiaj dzwonił i pytał kiedy przyjadę. Do syna muszę też dzwonić codziennie i się meldować, wspomniany bratanek z Poznania z kolei jest inżynierem budowlańcem, a teraz robi drugi fakultet z architektury. Bardzo zdolny człowiek i jak ten do mnie dzwoni to tak dużo opowiada, że czasem sobie żartuję, że mi ucho odpadnie.
Gdy byłem młody zastanawiałem się jak to jest kiedy starzejesz się i wszyscy twoi przyjaciele odchodzą. Dożyłem właśnie takiego wieku. Było nas dziesięcioro chłopców, przyjaciół. Wszyscy zmarli, koledzy ze szkoły średniej chyba też już wszyscy odeszli. W niedzielę w cerkwi rozmawiałem z kolegą, żartowaliśmy, dwa dni później dowiaduję się, że zmarł.
25 lat po wysiedleniu, w nocy z ojcem i z bratem przyjechaliśmy do Krempnej. Było ciemno, poczułem wtedy ten zapach Łemkowszczyzny zapamiętany z dzieciństwa. Nie mogłem doczekać do poranka. Jak tylko słońce wstało, wyszedłem na podwórko i myślę sobie – muszę spojrzeć na te góry, jak one teraz wyglądają. Tak mocno tęskniłem za tym widokiem.
A po kilkunastu latach pojechaliśmy tam razem z ojcem i z synem, spaliśmy w Syrence we trzech. Mama do Krempnej pojechała raz i powiedziała, że już tam więcej nie pojedzie. Te góry były kiedyś uprawne, a teraz wszystko zarosło, nie umiała się z tym pogodzić.
Ja zrobiłem taką planszę naszej wsi, mam ją u siebie w domu. Robiłem ją dwie zimy, wszystkie wysokości są zgodne z mapami geodezyjnymi, zachowałem wszystkie możliwe proporcje.
Dedykowałem ją pamięci swoich rodziców.